środa, 28 października 2015

Ghana w rytmach reggae


Cud, miód i orzeszki ziemne
Po dosyć długiej nieobecności zaczęłam się już martwić, że Świat Zofii przepadnie z kretesem pochłonięty przez czeluścia internetów, tak więc postanowiłam tchnąć w niego nieco świeżości i coś naskrobać. Zapraszam dziś w krótką podróż w rejony Zatoki Gwinejskiej, a konkretnie to do stolicy Ghany – Akry. Za pierwszym razem znalazłam się tam zupełnie przypadkowo, na skutek zawirowań natury polityczno-ekonomicznej w regionie. Mój lot do Abudży w sąsiedniej Nigerii skierowany został do Akry w związku z kryzysem paliwowym, będącym pokłosiem wyborów. Dosłownie sparaliżował on cały kraj, a samolot trzeba było zatankować, by mógł ruszyć w drogę powrotną. Ta część świata nie obfituje w lotniska zdolne przyjąć tak duże samoloty, więc Akra okazała się idealnym miejscem na międzylądowanie i zamianę załogi.

Sprzedawca muszli na plaży Labadi

Kumple rasta
Mając kilka dni do dyspozycji postanowiliśmy z resztą załogi sprawdzić, co miasto ma do zaoferowania. Mając porównanie z Nigerią, już przed wylotem słyszałam, że Ghana jest dużo bardziej przyjazna turystom, głównie za sprawą mieszkańców, który z reguły są przyjaźni, ciekawi przyjezdnych i chętnie służący pomocą. Przekonać się o tym można na tętniącej życiem plaży Labadi. Jadąc taksówką przez miasto mijaliśmy tworzące krajobraz większości afrykańskich miast baraki kryte blachą falistą, szyldy z wypisanym farbą olejną logo Coca Coli, tarzające się w ceglastym pyle bezpańskie psy i masę ludzi zwinnie lawirujących w korkach między stojącymi w bezruchu samochodami i niosących na głowach wszystko co tylko da się sprzedać: orzeszki ziemne, banany, zapalniczki czy też bukłaki z wodą.

Na ulicach czy też samochodach podnoszące na duchu hasła przypominające nam na każdym kroku, że Jezus nas kocha - większość populacji wyznaje chrześcijaństwo, choć jadąc taksówką mijaliśmy też dzielnicę muzułmańską, w której muzykę reggae płynącą z radia zagłuszyły nawoływania muezinów z pobliskiego meczetu.

Akrobaci

Plaża Labadi okazała się czymś więcej niż tylko skrawkiem piasku obmywanym przez wody Oceanu Atlantyckiego – to było tętniące życiem miejsce, działające jak magnes na całą masę specyficznych osobistości. Tak naprawdę wystarczyło usiąść  w pierwszym lepszym barze z widokiem na ocean, zamówić lokalne piwo Club, aby spektakl sam się rozpoczął. Czasem odnosiłam wrażenie, jakbym siedziała w telewizji i oglądała wciąż zmieniające się obrazy, tyle, że to doświadczenie było jednocześnie zdecydowanie interaktywne. Najpierw zaczęli nadciągać sprzedawcy, u których zaopatrzyliśmy się w różne chrupki, orzeszki i banany czekając na zamówione w barze jedzenie. Potem przybiegła grupka dzieciaków, ciekawa białych twarzy i zaczęła nas zagadywać. Następnie przeróżni artyści zaczęli nam prezentować drewniane maski, obrazy i koraliki. Jak już mowa o artystach to nie mogło zabraknąć muzyków. Kilku koleżków (wszyscy wyglądali na synów Boba Marleya) popalając sobie zioło zaczęło improwizować reggae, trzeba przyznać, że nieźle im to wyszło. W pewnym momencie wywijając w powietrzu salto, na scenę wskoczyła trójka braci-akrobatów, którzy zasługiwaliby na podium w lokalnej wersji Mam Talent.

Z każdą minutą na naszym stoliku pojawiało się coraz więcej gadżetów
Ta trójka wyczyniała akrobatyczne cuda



Atrakcji co niemiara, hit programu został jednak na koniec, gdy już zjedliśmy zamówione przez nas pieczone kurczaki, na które czas oczekiwania wyniósł ok. 2 godzin. Na stół wjechały szczelnie owinięte zaparowaną folią, przez co nabraliśmy przypuszczeń, że garkuchnia musiała znajdować się dosyć daleko i po drodze prawdopodobnie utknęły w korku, co jest akurat standardem.


Big Mama
Tak czy inaczej, skonsumowawszy kurczaki. do naszego stolika podjechała konno grupka chłopaków i namówiła nas na przejażdżkę. Każdemu z nas przydzielony został osobisty rumak, ja dosiadłam Big Mamę. Jej właściciel w 5 zdaniach łopatologicznie objaśnił mi podstawy jazdy konnej. Moje dotychczasowe doświadczenie jeździeckie ograniczało się do jazdy na popręgu wokół zagrody na wycieczce szkolnej. Jakże inne było to doświadczenie kłusować po plaży wzdłuż oceanu, czując wiatr we włosach. Przez chwilę zdecydowałam się nawet na galop, emocje ostudziła na koniec kąpiel w zimnym oceanie wciąż siedząc na końskim grzbiecie.

Chłopaki od koni
Jesus 2000
Kolejna trupa akrobatów

Popołudniu, być może z tego natłoku wrażeń nieco opadliśmy z sił. Wróciliśmy do hotelu, choć impreza na plaży trwała dalej, podobno w nocy mają tam miejsce świetne balangi przy dźwiękach reggae, zwłaszcza w środy dużo się dzieje.



Na targowisku Makola
Następnego dnia, znów mijając setki blaszanych baraków pojechaliśmy do centrum na największe miejskie targowisko – Makola Market. Głównymi traktami handlowymi płynęła rzeka ludzi z różnego rodzaju bagażami na głowach. Na straganach cała masa towaru, trochę lokalnego rzemiosła, art. gospodarstwa domowego, podróbki rolexów, niemal wszystko z kolonizujących Afrykę Chin. Co najbardziej przykuło moją uwagę – to sklepy z tkaninami, wciąż lokalnej produkcji, o pięknych deseniach i tak niebanalnych zestawieniach kolorów. Będąc w Ghanie warto też kupić masło shea w czystej postaci. Można je dostać na straganach z warzywami i owocami, choć zazwyczaj trzeba je zamówić dzień wcześniej. Daje to nam jednak gwarancję, że dostaniemy świeżo zebrane masło najwyższej jakości. Ma ono stałą konsystencję, która w kontakcie z ciepłotą ciała, szybko się upłynnia, więc może być łatwo stosowane jako balsam. Znane jest ono ze swoich licznych właściwości w pielęgnacji skóry – głęboko nawilża, koi w przypadku oparzeń czy też ukąszeń insektów. W lokalnej kuchni stosuje się je także do gotowania.     

Najlepsze na świecie ananasy!
Świeżo zebrane masło Shea

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...