|
Cud, miód i orzeszki ziemne |
Po dosyć długiej nieobecności zaczęłam się już martwić, że
Świat Zofii przepadnie z kretesem pochłonięty przez czeluścia internetów, tak
więc postanowiłam tchnąć w niego nieco świeżości i coś naskrobać. Zapraszam dziś
w krótką podróż w rejony Zatoki Gwinejskiej, a konkretnie to do stolicy Ghany –
Akry. Za pierwszym razem znalazłam się tam zupełnie przypadkowo, na skutek
zawirowań natury polityczno-ekonomicznej w regionie. Mój lot do Abudży w
sąsiedniej Nigerii skierowany został do Akry w związku z kryzysem paliwowym,
będącym pokłosiem wyborów. Dosłownie sparaliżował on cały kraj, a samolot
trzeba było zatankować, by mógł ruszyć w drogę powrotną. Ta część świata nie
obfituje w lotniska zdolne przyjąć tak duże samoloty, więc Akra okazała się
idealnym miejscem na międzylądowanie i zamianę załogi.
|
Sprzedawca muszli na plaży Labadi |
|
Kumple rasta |
Mając kilka dni do dyspozycji postanowiliśmy z resztą załogi
sprawdzić, co miasto ma do zaoferowania. Mając porównanie z Nigerią, już przed
wylotem słyszałam, że Ghana jest dużo bardziej przyjazna turystom, głównie za
sprawą mieszkańców, który z reguły są przyjaźni, ciekawi przyjezdnych i chętnie
służący pomocą. Przekonać się o tym można na tętniącej życiem plaży Labadi.
Jadąc taksówką przez miasto mijaliśmy tworzące krajobraz większości
afrykańskich miast baraki kryte blachą falistą, szyldy z wypisanym farbą olejną
logo Coca Coli, tarzające się w ceglastym pyle bezpańskie psy i masę ludzi zwinnie
lawirujących w korkach między stojącymi w bezruchu samochodami i niosących na
głowach wszystko co tylko da się sprzedać: orzeszki ziemne, banany, zapalniczki
czy też bukłaki z wodą.
Na ulicach czy też samochodach podnoszące na duchu hasła
przypominające nam na każdym kroku, że Jezus nas kocha - większość populacji
wyznaje chrześcijaństwo, choć jadąc taksówką mijaliśmy też dzielnicę
muzułmańską, w której muzykę reggae płynącą z radia zagłuszyły nawoływania muezinów
z pobliskiego meczetu.
|
Akrobaci |
Plaża Labadi okazała się czymś więcej niż tylko skrawkiem
piasku obmywanym przez wody Oceanu Atlantyckiego – to było tętniące życiem
miejsce, działające jak magnes na całą masę specyficznych osobistości. Tak
naprawdę wystarczyło usiąść w pierwszym
lepszym barze z widokiem na ocean, zamówić lokalne piwo Club, aby spektakl sam
się rozpoczął. Czasem odnosiłam wrażenie, jakbym siedziała w telewizji i
oglądała wciąż zmieniające się obrazy, tyle, że to doświadczenie było jednocześnie
zdecydowanie interaktywne. Najpierw zaczęli nadciągać sprzedawcy, u których
zaopatrzyliśmy się w różne chrupki, orzeszki i banany czekając na zamówione w
barze jedzenie. Potem przybiegła grupka dzieciaków, ciekawa białych twarzy i
zaczęła nas zagadywać. Następnie przeróżni artyści zaczęli nam prezentować
drewniane maski, obrazy i koraliki. Jak już mowa o artystach to nie mogło
zabraknąć muzyków. Kilku koleżków (wszyscy wyglądali na synów Boba Marleya) popalając
sobie zioło zaczęło improwizować reggae, trzeba przyznać, że nieźle im to
wyszło. W pewnym momencie wywijając w powietrzu salto, na scenę wskoczyła
trójka braci-akrobatów, którzy zasługiwaliby na podium w lokalnej wersji Mam
Talent.
|
Z każdą minutą na naszym stoliku pojawiało się coraz więcej gadżetów |
|
Ta trójka wyczyniała akrobatyczne cuda |
Atrakcji co niemiara, hit programu został jednak na koniec,
gdy już zjedliśmy zamówione przez nas pieczone kurczaki, na które czas
oczekiwania wyniósł ok. 2 godzin. Na stół wjechały szczelnie owinięte zaparowaną
folią, przez co nabraliśmy przypuszczeń, że garkuchnia musiała znajdować się
dosyć daleko i po drodze prawdopodobnie utknęły w korku, co jest akurat
standardem.
|
Big Mama |
Tak czy inaczej, skonsumowawszy kurczaki. do naszego stolika
podjechała konno grupka chłopaków i namówiła nas na przejażdżkę. Każdemu z nas
przydzielony został osobisty rumak, ja dosiadłam Big Mamę. Jej właściciel w 5
zdaniach łopatologicznie objaśnił mi podstawy jazdy konnej. Moje dotychczasowe
doświadczenie jeździeckie ograniczało się do jazdy na popręgu wokół zagrody na
wycieczce szkolnej. Jakże inne było to doświadczenie kłusować po plaży wzdłuż
oceanu, czując wiatr we włosach. Przez chwilę zdecydowałam się nawet na galop,
emocje ostudziła na koniec kąpiel w zimnym oceanie wciąż siedząc na końskim
grzbiecie.
|
Chłopaki od koni |
|
Jesus 2000 |
|
Kolejna trupa akrobatów |
Popołudniu, być może z tego natłoku wrażeń nieco opadliśmy z
sił. Wróciliśmy do hotelu, choć impreza na plaży trwała dalej, podobno w nocy
mają tam miejsce świetne balangi przy dźwiękach reggae, zwłaszcza w środy dużo
się dzieje.
|
Na targowisku Makola |
Następnego dnia, znów mijając setki blaszanych baraków
pojechaliśmy do centrum na największe miejskie targowisko – Makola Market.
Głównymi traktami handlowymi płynęła rzeka ludzi z różnego rodzaju bagażami na
głowach. Na straganach cała masa towaru, trochę lokalnego rzemiosła, art.
gospodarstwa domowego, podróbki rolexów, niemal wszystko z kolonizujących
Afrykę Chin. Co najbardziej przykuło moją uwagę – to sklepy z tkaninami, wciąż
lokalnej produkcji, o pięknych deseniach i tak niebanalnych zestawieniach
kolorów. Będąc w Ghanie warto też kupić masło shea w czystej postaci. Można je
dostać na straganach z warzywami i owocami, choć zazwyczaj trzeba je zamówić
dzień wcześniej. Daje to nam jednak gwarancję, że dostaniemy świeżo zebrane
masło najwyższej jakości. Ma ono stałą konsystencję, która w kontakcie z
ciepłotą ciała, szybko się upłynnia, więc może być łatwo stosowane jako balsam.
Znane jest ono ze swoich licznych właściwości w pielęgnacji skóry – głęboko nawilża,
koi w przypadku oparzeń czy też ukąszeń insektów. W lokalnej kuchni stosuje się
je także do gotowania.
|
Najlepsze na świecie ananasy! |
|
Świeżo zebrane masło Shea |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz