Konichiwa! Dziś witam Was po
japońsku i jak już pewnie się domyślacie, zabieram Was w podróż do Kraju
Kwitnącej Wiśni. Moja krótka wizyta w Japonii miała miejsce kilka miesięcy
temu, ale jakoś nie udało mi się zebrać do napisania notki, więc sama chętnie
odświeżę wspomnienia i wrócę na chwilę na tą przedziwną planetę.
|
Neony dzielnicy Dotonbori z kultową reklamą Glicomana |
Mój samolot wylądował na będącym
cudem architektury lotnisku Osaka – Kansai. W kraju, w którym każdy skrawek
ziemi jest bezcenny zdecydowano się na wzniesienie portu lotniczego położonego w
całości na sztucznej wyspie oddalonej od wybrzeża Honsiu o 5km. W ten sposób
udało się też zredukować hałas, dzięki czemu lotnisko może działać przez całą
dobę nie zakłócając snu mieszkańców. Patrząc na poniższe zdjęcie, które
wynalazłam gdzieś w sieci, można wyobrazić sobie wrażenie, które mi
towarzyszyło, gdy zerkałam na ekranie na obraz z kamer podczas podchodzenia do
lądowania.
|
Lotnisko Osaka - Kansai. źródło: http://www.kansai-airport.or.jp/ |
Gdy już jakimś cudem udało nam
się trafić w ten wąski pasek asfaltobetonu pośród fal Morza Japońskiego,
pomknęliśmy przez most w stronę Osaki. Z racji, że mój pobyt w Japonii trwał
jedynie 30 godzin, moim priorytetem było odwiedzenie Kioto. Planowałam się tam
wybrać następnego dnia, więc wieczorem, mimo niewielkich pokładów energii,
postanowiłam pojechać do centrum Osaki.
Muszę przyznać, że od początku
miasto to przytłoczyło mnie swoimi rozmiarami. Nawet przemieszczanie się
pomiędzy pozornie nieodległymi miejscami wymagało korzystania z metra. W
dodatku czułam się trochę jakbym znalazła się w grze platformówce – życie rozgrywało
się nie na jednej płaszczyźnie, ale na wielu poziomach – w skomplikowanych
sieciach przejść podziemnych i nadziemnych. Myślę, że odczuwany dosyć dotkliwie
jet lag też odegrał swoją rolę w takiej zakrzywionej percepcji otaczającej mnie
rzeczywistości.
|
Dworzec w Osace |
Zaletą takiej struktury miasta
jest to, że nawet jak zaczął padać rzęsisty deszcz, udało mi się przez jakiś
czas obyć bez parasola. Gdy już wreszcie wyłoniłam się na powierzchnię,
zostałam wręcz otumaniona wszechobecnymi neonami, które nie niosły dla moich
zachodnich oczu żadnej treści, stanowiły tylko abstrakcyjne kombinacje
szlaczków i symboli. Wszystkie te barwy odbijały się w czaszach niezliczonych transparentnych
parasoli, które można tu kupić dosłownie na każdym kroku, co też szybko uczyniłam.
Gdy wtopiłam się w otaczający tłum, zerkając na świat przez mój przeźroczysty
parasol, niczym z wnętrza bańki mydlanej , na myśl nasunęły mi się sceny z
filmu „Między słowami”.
|
Osaka by night |
Mając niewiele czasu, oswajanie
odległych krain najlepiej zacząć od kuchni. I nie, wcale nie mam tu na myśli
sushi. Jesteśmy w Osace, a tu kultową potrawą jest okonomiyaki. Gdy trochę
błądziłyśmy z koleżanką poszukując słynącej z nocnego życia dzielnicy
Dotonbori, z pomocą przyszła nam napotkana po drodze dziewczyna. Wyprowadziła
nas z labiryntu pasaży pełnych sklepików z różnymi dziwnymi gadżetami.
Mijałyśmy karaoke i salony gry w pachinko, ichniejszą grę automatową, które są
chyba najbardziej skrajnym przejawem japońskiej psychodeli. Zainteresowanych
odsyłam do googla, bo ja nie znajduję słów do opisania tego fenomenu.
|
Restauracja serwująca fugu |
Dotonbori w późnych godzinach
wieczornych przeżywało prawdziwe oblężenie. Efekt wzmagały wszechobecne
mrugające neony, trójwymiarowe reklamy w formie hiperrealistycznych pierożków,
lub machających szczypcami krabów przyklejonych do fasad budynków. Tu i ówdzie
restauracje serwujące toksyczną rybę fugu dla amatorów silnych wrażeń
pragnących poczuć charakterystyczne mrowienie na języku. Mnóstwo street foodu,
ja jednak miałam ochotę na spróbowanie słynnych okonomiyaki. Wszystkie restauracje
dosłownie pękały w szwach, więc trzeba było odczekać swoje, co też miało swoje
zalety – miałyśmy szansę na dogłębne zapoznanie się z menu.
|
Wszechobecny street food. Takoyaki - smażone kulki z ciasta i ośmiornicy |
|
Znalezienie spłuczki w japońskich toaletach to czasem prawdziwe wyzwanie! |
Jak podaje Wikipedia, nazwa to
zbitka dwóch słów: konomi – chcieć,
lubić i yaki – smażyć. Czyli w wolnym
tłumaczeniu „smaż, co chcesz”. Nic dodać, nic ująć, bo okonomiyaki to
kombinacja mnóstwa różnych składników uformowanych w zgrabne placuszki i usmażonych
na skwierczącej blasze, hojnie okraszonych majonezem. Do tego piwko Asahi i
jest moc!
|
Mistrz okonomiyaki |
|
W wersji full-wypas, okraszone majonezem i płatkami ryby |
Po takiej uczcie przydałoby się
coś na poprawę trawienia, najlepiej sake. Udałyśmy się więc, do jednego z
licznych barów. Trzeba tu dodać, że picie sake to w Japonii wybitnie męska
forma spędzania wolnego czasu, tak więc bywalcami barów w zdecydowanej
większości są mężczyźni. Ci jednak okazali się zaskakująco towarzyscy i
wprowadzili nas w świat sake, oferując degustację trunku pod zimną i ciepłą
postacią. Na naszym stoliku pojawiały się charakterystyczne małe ceramiczne
czarki i uczucie sfatygowania zmianą stref czasowych powoli zaczynało się
rozpływać w stan słodkiego odprężenia.
|
Zamawiamy sake... |
|
Kumple z baru |
Rozsądek nakazuje mi zatrzymać
się w tym miejscu, bo już nazajutrz o poranku zapraszam Was na wycieczkę w
poszukiwaniu Japonii gejsz i samurajów, do nieodległego Kioto. Sajonara!
|
Dobranoc Osaka! |
Ach ta Japonia! Faktycznie wygląda jak wyjęta z gry komputerowej...
OdpowiedzUsuńPrzyznam się, że o okonomiyaki wcześniej nie słyszałam, ale wygląda naprawdę apetycznie! Jak zresztą cała Twoja wycieczka... w takim metaforycznym sensie - chętnie bym takiej Japonii spróbowała. :)