poniedziałek, 2 listopada 2015

Osaka. W szczypcach mechanicznego kraba


Konichiwa! Dziś witam Was po japońsku i jak już pewnie się domyślacie, zabieram Was w podróż do Kraju Kwitnącej Wiśni. Moja krótka wizyta w Japonii miała miejsce kilka miesięcy temu, ale jakoś nie udało mi się zebrać do napisania notki, więc sama chętnie odświeżę wspomnienia i wrócę na chwilę na tą przedziwną planetę.

Neony dzielnicy Dotonbori z kultową reklamą Glicomana


Mój samolot wylądował na będącym cudem architektury lotnisku Osaka – Kansai. W kraju, w którym każdy skrawek ziemi jest bezcenny zdecydowano się na wzniesienie portu lotniczego położonego w całości na sztucznej wyspie oddalonej od wybrzeża Honsiu o 5km. W ten sposób udało się też zredukować hałas, dzięki czemu lotnisko może działać przez całą dobę nie zakłócając snu mieszkańców. Patrząc na poniższe zdjęcie, które wynalazłam gdzieś w sieci, można wyobrazić sobie wrażenie, które mi towarzyszyło, gdy zerkałam na ekranie na obraz z kamer podczas podchodzenia do lądowania.

Lotnisko Osaka - Kansai. źródło: http://www.kansai-airport.or.jp/

Gdy już jakimś cudem udało nam się trafić w ten wąski pasek asfaltobetonu pośród fal Morza Japońskiego, pomknęliśmy przez most w stronę Osaki. Z racji, że mój pobyt w Japonii trwał jedynie 30 godzin, moim priorytetem było odwiedzenie Kioto. Planowałam się tam wybrać następnego dnia, więc wieczorem, mimo niewielkich pokładów energii, postanowiłam pojechać do centrum Osaki.

Muszę przyznać, że od początku miasto to przytłoczyło mnie swoimi rozmiarami. Nawet przemieszczanie się pomiędzy pozornie nieodległymi miejscami wymagało korzystania z metra. W dodatku czułam się trochę jakbym znalazła się w grze platformówce – życie rozgrywało się nie na jednej płaszczyźnie, ale na wielu poziomach – w skomplikowanych sieciach przejść podziemnych i nadziemnych. Myślę, że odczuwany dosyć dotkliwie jet lag też odegrał swoją rolę w takiej zakrzywionej percepcji otaczającej mnie rzeczywistości.


Dworzec w Osace


Zaletą takiej struktury miasta jest to, że nawet jak zaczął padać rzęsisty deszcz, udało mi się przez jakiś czas obyć bez parasola. Gdy już wreszcie wyłoniłam się na powierzchnię, zostałam wręcz otumaniona wszechobecnymi neonami, które nie niosły dla moich zachodnich oczu żadnej treści, stanowiły tylko abstrakcyjne kombinacje szlaczków i symboli. Wszystkie te barwy odbijały się w czaszach niezliczonych transparentnych parasoli, które można tu kupić dosłownie na każdym kroku, co też szybko uczyniłam. Gdy wtopiłam się w otaczający tłum, zerkając na świat przez mój przeźroczysty parasol, niczym z wnętrza bańki mydlanej , na myśl nasunęły mi się sceny z filmu „Między słowami”.

Osaka by night


Mając niewiele czasu, oswajanie odległych krain najlepiej zacząć od kuchni. I nie, wcale nie mam tu na myśli sushi. Jesteśmy w Osace, a tu kultową potrawą jest okonomiyaki. Gdy trochę błądziłyśmy z koleżanką poszukując słynącej z nocnego życia dzielnicy Dotonbori, z pomocą przyszła nam napotkana po drodze dziewczyna. Wyprowadziła nas z labiryntu pasaży pełnych sklepików z różnymi dziwnymi gadżetami. Mijałyśmy karaoke i salony gry w pachinko, ichniejszą grę automatową, które są chyba najbardziej skrajnym przejawem japońskiej psychodeli. Zainteresowanych odsyłam do googla, bo ja nie znajduję słów do opisania tego fenomenu.


Restauracja serwująca fugu

Dotonbori w późnych godzinach wieczornych przeżywało prawdziwe oblężenie. Efekt wzmagały wszechobecne mrugające neony, trójwymiarowe reklamy w formie hiperrealistycznych pierożków, lub machających szczypcami krabów przyklejonych do fasad budynków. Tu i ówdzie restauracje serwujące toksyczną rybę fugu dla amatorów silnych wrażeń pragnących poczuć charakterystyczne mrowienie na języku. Mnóstwo street foodu, ja jednak miałam ochotę na spróbowanie słynnych okonomiyaki. Wszystkie restauracje dosłownie pękały w szwach, więc trzeba było odczekać swoje, co też miało swoje zalety – miałyśmy szansę na dogłębne zapoznanie się z menu.

Wszechobecny street food. Takoyaki - smażone kulki z ciasta i ośmiornicy
Znalezienie spłuczki w japońskich toaletach to czasem prawdziwe wyzwanie!

Jak podaje Wikipedia, nazwa to zbitka dwóch słów: konomi – chcieć, lubić i yaki – smażyć. Czyli w wolnym tłumaczeniu „smaż, co chcesz”. Nic dodać, nic ująć, bo okonomiyaki to kombinacja mnóstwa różnych składników uformowanych w zgrabne placuszki i usmażonych na skwierczącej blasze, hojnie okraszonych majonezem. Do tego piwko Asahi i jest moc!

Mistrz okonomiyaki
W wersji full-wypas, okraszone majonezem i płatkami ryby

Po takiej uczcie przydałoby się coś na poprawę trawienia, najlepiej sake. Udałyśmy się więc, do jednego z licznych barów. Trzeba tu dodać, że picie sake to w Japonii wybitnie męska forma spędzania wolnego czasu, tak więc bywalcami barów w zdecydowanej większości są mężczyźni. Ci jednak okazali się zaskakująco towarzyscy i wprowadzili nas w świat sake, oferując degustację trunku pod zimną i ciepłą postacią. Na naszym stoliku pojawiały się charakterystyczne małe ceramiczne czarki i uczucie sfatygowania zmianą stref czasowych powoli zaczynało się rozpływać w stan słodkiego odprężenia.

Zamawiamy sake...
Kumple z baru


Rozsądek nakazuje mi zatrzymać się w tym miejscu, bo już nazajutrz o poranku zapraszam Was na wycieczkę w poszukiwaniu Japonii gejsz i samurajów, do nieodległego Kioto. Sajonara!      

Dobranoc Osaka!

1 komentarz:

  1. Ach ta Japonia! Faktycznie wygląda jak wyjęta z gry komputerowej...
    Przyznam się, że o okonomiyaki wcześniej nie słyszałam, ale wygląda naprawdę apetycznie! Jak zresztą cała Twoja wycieczka... w takim metaforycznym sensie - chętnie bym takiej Japonii spróbowała. :)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...