piątek, 8 kwietnia 2016

Bali. Wizyta na wyspie bogów


Bali brzmi jak obietnica odnalezienia wewnętrznej harmonii, odnowy ciała i ducha oraz odnalezienia tej delikatnej, gdzieś zatraconej po drodze łączności z otaczającym nas uniwersum. Zdaje się, że nadzieję na spełnienie tej obietnicy ma większość wybierających się na Bali turystów. Ja się nie łudziłam, że uda mi się dokonać większych przewartościowań w 24 godziny, które były mi dane na Wyspie Bogów. Co nie znaczy, że nie podskoczyłam z radości na wieść o tej podróży. No dobrze, przyznam, że radość pomieszana była ze szczyptą zwątpienia i niepokoju. Już raz byłam w drodze na Bali i niestety godzinę przed lądowaniem kapryśny wulkan postanowił nieco nabroić i wyrzucił z siebie chmurę pyłu, w związku z czym mój samolot został skierowany do odległej o 2 godziny lotu stolicy Indonezji - Dżakarty, gdzie utknęłam na kilka kolejnych dni. Tym razem musiało się udać, choć niepokorny wulkan znów groźnie pomrukiwał.


Pyszne owoce na rozpoczęcie dnia - to skrzyżowanie węża z gruszą to salak, zwany też po prostu snake fruit


Jak się okazało po przyjeździe, moje zakwaterowanie zlokalizowane było na południu wyspy, w Nusa Dua – enklawie eleganckich, 5-gwiazdkowych resortów. Samo miejsce zachęcało do wylegiwania się na słońcu i korzystania do woli z uroków ośrodka, ale mój duch eksploratora nie odpuścił nawet wobec takich pokus. Jako, że dzień rozpoczęłam dosyć leniwie, dopiero około południa zaaranżowałam kierowcę o imieniu Putu, aby pojechać do kilku okolicznych świątyń. Z garstką znajomych daliśmy mu wolną rękę, i miejsca, w które dotarliśmy nas nie zawiodły.

Przydrożny ołtarzyk, a w tle Pandawa Beach
Porzucony Boeing

O ile za sprawą odpływu, plaża w resorcie nie zachwycała, Putu zabrał nas na nieodległą Pandawa Beach. Wjazdu strzeże pięć posągów lokalnych bóstw wywodzących się z tradycyjnego teatru cieni, wyrzeźbionych w górujących nad morzem klifach.  Błękitna woda, biały piasek i przede wszystkim panujący wokół upał zachęcały do kąpieli. Na plaży panuje niezobowiązująca atmosfera, oprócz nas była dosłownie garstka ludzi. Plażowa infrastruktura jest niezbyt rozbudowana, ale cóż więcej potrzeba w takim miejscu oprócz skrawka cienia i orzeźwiającego kokosa!

Następnym przystankiem był park kulturowy GWK. Nie do końca wiedzieliśmy czego się spodziewać i szczerze mówiąc to akurat miejsce nieco mnie zawiodło. Jak na indonezyjskie warunki bilety sporo nas kosztowały, a miejsce okazało się niestety turystyczną szopką. W skrócie jest to wielka otwarta przestrzeń, na której rozsiane są gigantyczne figury lokalnych bóstw sięgające 23 metrów. Większość z nich jest obecnie w trakcie budowy i muszę przyznać, że widok dźwigów z zawieszonymi częściami ciała bóstw oraz przybierająca przeróżne formy masowa komercha odziera to miejsce z wszelkiej magii i ma się nijak do uduchowionej atmosfery wyspy. Jedynym zasługującym na uwagę akcentem był pokaz tradycyjnego tańca, nieodłącznego składnika tożsamości kulturowej mieszkańców Bali.

Posąg Vishnu w WGK
Niezwykle ekspresyjny balijski taniec

Ostatnim przystankiem była zawieszona na nadmorskim urwisku świątynia Uluwatu. Co ciekawe okalający ją las zamieszkują wyjątkowo cwane małpy o kleptomańskich skłonnościach. Znane są z kradzieży drobnych przedmiotów aby następnie drogą szantażu wyłudzić banany lub inne smakołyki. Jak nie spełni się ich zachcianek, są skłonne zniszczyć okulary lub telefon – lepiej nie zadzierać z tymi rozbójnikami!

Zawieszona na klifach świątynia Uluwatu
Małpi szefuńcio w świątyni Uluwatu

Po tej krótkiej wycieczce wróciłam do mojego resortu aby oddać się na chwilę urokom wczasowego życia. Zamówiłam ulubiony smażony ryż – nasi goreng, po czym pomedytowałam nad brzegiem morza przy dźwiękach cicho sączącej się z głośników muzyki.




Nie będę wyjątkiem i powtórzę, że na Bali można poczuć się jakby się było jedną nogą w raju. Zaskoczyło mnie również jak bardzo różni się kulturowo od stolicy Indonezji, którą miałam okazję wcześniej odwiedzić. Tu ludzie naprawdę wydają się szczęśliwsi. Mimo, że nie posiadają wiele, bieda nie kłuje w oczy. Można wręcz odnieść wrażenie jakby źródło ich zadowolenia rzeczywiście tkwiło w pozamaterialnych wartościach. Przyjaźnie odnoszą się zarówno do siebie, jak i do przyjezdnych i co ważne, można odnieść wrażenie jakby rzeczywiście ta postawa wypływała z ich stanu ducha, a nie jedynie chęci zysku. Zachwyciła mnie też tutejsza estetyka, a zwłaszcza tak charakterystyczna architektura świątyń. Koronkowo rzeźbione w kamieniu detale sprawiają, że budynki zatracają gdzieś cały swój ciężar i materialność i zdają się wręcz lewitować, jak przystało na mieszkanie bóstw, gdzieś pomiędzy niebem a ziemią.





Barw temu obrazkowi dodaje fascynujący folklor, który jest wciąż niezwykle żywy. Wielu mieszkańców wciąż nosi tradycyjne batikowe sarongi i charakterystyczne nakrycia głowy zwane udeng. Wszechobecne są składane bogom wota ze świeżymi uroczymi kwiatami i tlącymi się kadzidełkami, w związku z czym na każdym kroku trzeba spoglądać pod nogi, żeby przypadkiem na któreś nastąpić. Ta krótka wizyta była jedynie wstępem, zlepkiem pierwszych wrażeń. Zapragnęłam zobaczyć wnętrze wyspy - słynny Ubud i malownicze tarasy ryżowe. Szczęście mi dopisało i już za kilka dni udało mi się znów wrócić na Bali. Ale o tym w następnym odcinku:)


3 komentarze:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wow! Moim marzeniem jest zobaczyć Bal! Mam nadzieje, że uda mi się to spełnić:) Pozdrawiam i zapraszam do mnie:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Naprawdę polecam! Mimo całego ruchu turystycznego zaskoczyło mnie jak bardzo żywy jest tam folklor i tradycja, no i ta przepiękna przyroda. Wyspa jedyna w swoim rodzaju!

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...