piątek, 15 kwietnia 2016

I had a farm in Africa...


Afryka budzi we mnie całą gamę sprzecznych uczuć. Przede wszystkim jest to zachwyt nad pięknymi krajobrazami, jej dziką i majestatyczną naturą. Zaburza go smutek i żal na widok bezmiaru kłującej w oczy biedy i jej beznadziejności. Po chwili jednak twarz się rozpogadza na widok szczerego, pełnego sympatii uśmiechu drugiej osoby. Wystarczy krótka pogawędka i konfrontacja z tym ciętym afrykańskim poczuciem humoru, abym zaczęła się śmiać do łez. Jednocześnie przebywając na Czarnym Lądzie zawsze czuję lekką niepewność i wyobcowanie. Biała skóra staje się piętnem, działa ona jak magnes na wzrok każdej mijanej osoby. I chociaż zawsze spotykałam się z życzliwością ze strony mieszkańców, to jednak duch kolonializmu wciąż poprzez kolejne pokolenia krąży niczym wirus w ludzkim DNA i bezustannie każe nam odgrywać wobec siebie określone role.

Tak więc tak, jak nie zdaję sobie sprawy z posiadania stopy dopóki nie nabawię się odcisku, tak nie jestem świadoma bycia białą, dopóki nie znajdę się w Afryce. Jedynym miejscem, w którym można przejść niezauważenie nie przyciągając na siebie uwagi okazują się mury pięciogwiazdkowego hotelu dla obcokrajowców.

Jedynym sposobem na zmianę tego układu jest znalezienie afrykańskiego towarzystwa, wtedy jesteśmy już o krok od stania się shamwari (shona), rafiki (swahili)lub mngani (zulu), czyli – przyjacielem.

Tym razem moim celem podróży była stolica Zimbabwe – Harare. Gdy wylądowaliśmy było już po zmierzchu. Jako, że jeden z pilotów był Zimbabweńczykiem, zaproponował, żebyśmy wszyscy wyszli na wspólną kolację. Pojechaliśmy za miasto na świetne steki i żeberka. Lokal z przylegającym parkingiem pośród pustkowia, w środku sami biali, wokół czarna, nieprzebrana noc. Siedziałam przy stole obok Jacka, ojca naszego pilota – byłego farmera przebywającego obecnie na przymusowej emeryturze. W oczekiwaniu na żeberka snuł mi opowieść o dramacie białych farmerów w Rodezji, przechrzczonej nie tak dawno na Zimbabwe. Jego historia przywodzi mi na myśl powieść Karen Blixen zaczynającą się słowami "I had a farm in Africa..."


Zachód słońca na przedmieściach Harare


Jego rodzina pochodziła z Anglii, on urodził się już na afrykańskiej ziemi. Dorobił się wielkiej farmy zatrudniającej 500 czarnoskórych pracowników, na której uprawiano tytoń, kawę i kukurydzę. Zapytałam o warunki ich pracy, na co odparł, że na jego farmie niczego nikomu nie brakowało. Każda rodzina miała porządne zakwaterowanie, na terenie farmy znajdował się nawet szpital i szkoła dla dzieci pracowników.

Na farmie dorastał jego syn, który nie rwał się do przejęcia rodzinnej schedy i całe dzieciństwo przyglądał się przelatującym nad polami samolotom marząc o zostaniu pilotem, gdy dorośnie.
Lata mijały, farma świetnie prosperowała. Rolnictwo było wówczas filarem gospodarki Zimbabwe, produkty eksportowano na wielką skalę. Jednocześnie prowadzona przez prezydenta Roberta Mugabe polityka afrykanizowania państwa, sprawiła, że niezadowolenie i frustracja wśród czarnoskórej ludności stopniowo narastały. Farma nie była już bezpiecznym miejscem, zdarzały się napady, niszczenie zbiorów, wielu właścicieli ziemskich straciło życie. Świat jaki biali farmerzy dotychczas znali skończył się definitywnie w 2001 roku, kiedy to wprowadzono formalny zakaz uprawy ziemi przez białych. Nadano im rozkaz opuszczenia farm, które przekazano następnie w ręce czarnoskórej ludności i które w większości leżą dziś odłogiem.

Na twarzy Jacka odmalowała się całkowita bezradność. Stwierdził, że nie ma już swojego miejsca na Ziemi. Na początek wyjechał do Wielkiej Brytanii, skąd pochodziła jego rodzina. Jak stwierdził, miejsce to było mu jednak zupełnie obce, jego domem była Afryka, tu się urodził i wychował. Po kilku miesiącach wrócił do Zimbabwe, gdzie jednak znów spotkały go szykany i wykluczenie społeczne. Obawiając się o bezpieczeństwo, wyjechał do bardziej tolerancyjnej Zambii. Wielu farmerów właśnie tam znalazło azyl po gwałtownych przemianach mających miejsce w Zimbabwe.

Zmiany polityczne Roberta Mugabe doprowadziły do zapaści gospodarczej kraju. Produkcja spadła o 80%. W kraju, który był niegdyś spichlerzem Afryki zapanowała epidemia głodu a produkty rolnicze zaczęto paradoksalnie importować z ościennych państw. Kolejnym problemem stała się hiperinflacja. Na zakupy szło się z torbą wypchaną po brzegi banknotami, co skończyło się wycofaniem dolara zimbabweńskiego i zastąpieniem go dolarem amerykańskim i chińskim juanem.

Zjedliśmy doskonałe steki, dopijaliśmy ostatnie piwo. Jack na koniec wyznał mi, że pomimo tego, co go spotkało, kocha swój kraj. Jak stwierdził, jego serce bije poza tą chaotyczną metropolią jaką jest Harare. Poradził mi wybranie się następnego dnia poza miasto, aby docenić uroki jedynej w swoim rodzaju natury, czego oczywiście nie omieszkałam uczynić. Dodał, że muszę też koniecznie kiedyś zobaczyć wodospady Wiktorii, które są cudem na ziemi i po prostu odbierają mowę.


Park Mukuvisi

W kraju panuje nastrój pesymizmu, który przebija się nawet przez z natury pogodne usposobienie ludzi. Gwałtowna zapaść ekonomiczna zmieniła oblicze narodu, i odbiła się na wszystkich aspektach życia mieszkańców. Każda osoba, z którą zdarzyło mi się nawiązać rozmowę narzekała na obecną sytuację i brak perspektyw na lepsze jutro. Przed lawiną reform przynajmniej Zimbabweńczyczy mogli obwiniać białych farmerów za swoje nieszczęścia. Teraz, gdy ich już nie ma, pojawia się pytanie – co dalej?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...