Afryka budzi we mnie całą gamę sprzecznych uczuć. Przede
wszystkim jest to zachwyt nad pięknymi krajobrazami, jej dziką i majestatyczną
naturą. Zaburza go smutek i żal na widok bezmiaru kłującej w oczy biedy i jej
beznadziejności. Po chwili jednak twarz się rozpogadza na widok szczerego,
pełnego sympatii uśmiechu drugiej osoby. Wystarczy krótka pogawędka i
konfrontacja z tym ciętym afrykańskim poczuciem humoru, abym zaczęła się śmiać
do łez. Jednocześnie przebywając na Czarnym Lądzie zawsze czuję lekką
niepewność i wyobcowanie. Biała skóra staje się piętnem, działa ona jak magnes
na wzrok każdej mijanej osoby. I chociaż zawsze spotykałam się z życzliwością
ze strony mieszkańców, to jednak duch kolonializmu wciąż poprzez kolejne
pokolenia krąży niczym wirus w ludzkim DNA i bezustannie każe nam odgrywać wobec siebie określone role.
Tak więc tak, jak nie zdaję sobie sprawy z posiadania stopy
dopóki nie nabawię się odcisku, tak nie jestem świadoma bycia białą, dopóki nie
znajdę się w Afryce. Jedynym miejscem, w którym można przejść niezauważenie nie przyciągając na siebie uwagi okazują się mury pięciogwiazdkowego hotelu dla obcokrajowców.
Jedynym sposobem na zmianę tego układu jest znalezienie afrykańskiego towarzystwa, wtedy jesteśmy już o krok od stania się shamwari
(shona), rafiki (swahili)lub mngani (zulu), czyli – przyjacielem.
Tym razem moim celem podróży była stolica Zimbabwe – Harare.
Gdy wylądowaliśmy było już po zmierzchu. Jako, że jeden z pilotów był Zimbabweńczykiem,
zaproponował, żebyśmy wszyscy wyszli na wspólną kolację. Pojechaliśmy za miasto
na świetne steki i żeberka. Lokal z przylegającym parkingiem pośród pustkowia,
w środku sami biali, wokół czarna, nieprzebrana noc.
Siedziałam przy stole obok Jacka, ojca naszego pilota – byłego farmera
przebywającego obecnie na przymusowej emeryturze. W oczekiwaniu na żeberka snuł
mi opowieść o dramacie białych farmerów w Rodezji, przechrzczonej nie tak dawno na Zimbabwe. Jego historia przywodzi mi na myśl powieść Karen Blixen zaczynającą się słowami "I had a farm in Africa..."
Jego rodzina pochodziła z Anglii, on urodził się już na
afrykańskiej ziemi. Dorobił się wielkiej farmy zatrudniającej 500 czarnoskórych
pracowników, na której uprawiano tytoń, kawę i kukurydzę. Zapytałam o warunki
ich pracy, na co odparł, że na jego farmie niczego nikomu nie brakowało. Każda
rodzina miała porządne zakwaterowanie, na terenie farmy znajdował się nawet
szpital i szkoła dla dzieci pracowników.
Na farmie dorastał jego syn, który nie rwał się do przejęcia
rodzinnej schedy i całe dzieciństwo przyglądał się przelatującym nad polami
samolotom marząc o zostaniu pilotem, gdy dorośnie.
Lata mijały, farma świetnie prosperowała. Rolnictwo było
wówczas filarem gospodarki Zimbabwe, produkty eksportowano na wielką skalę.
Jednocześnie prowadzona przez prezydenta Roberta Mugabe polityka
afrykanizowania państwa, sprawiła, że niezadowolenie i frustracja wśród
czarnoskórej ludności stopniowo narastały. Farma nie była już bezpiecznym
miejscem, zdarzały się napady, niszczenie zbiorów, wielu właścicieli ziemskich
straciło życie. Świat jaki biali farmerzy dotychczas znali skończył się definitywnie w
2001 roku, kiedy to wprowadzono formalny zakaz uprawy ziemi przez białych.
Nadano im rozkaz opuszczenia farm, które przekazano następnie w ręce
czarnoskórej ludności i które w większości leżą dziś odłogiem.
Na twarzy Jacka odmalowała się całkowita bezradność. Stwierdził,
że nie ma już swojego miejsca na Ziemi. Na początek wyjechał do Wielkiej
Brytanii, skąd pochodziła jego rodzina. Jak stwierdził, miejsce to było mu
jednak zupełnie obce, jego domem była Afryka, tu się urodził i wychował. Po kilku miesiącach wrócił do
Zimbabwe, gdzie jednak znów spotkały go szykany i wykluczenie społeczne.
Obawiając się o bezpieczeństwo, wyjechał do bardziej tolerancyjnej Zambii.
Wielu farmerów właśnie tam znalazło azyl po gwałtownych przemianach
mających miejsce w Zimbabwe.
Zmiany polityczne Roberta Mugabe doprowadziły do zapaści
gospodarczej kraju. Produkcja spadła o 80%. W kraju, który był niegdyś
spichlerzem Afryki zapanowała epidemia głodu a produkty rolnicze zaczęto paradoksalnie importować z ościennych państw. Kolejnym problemem stała się
hiperinflacja. Na zakupy szło się z torbą wypchaną po brzegi banknotami, co skończyło się wycofaniem dolara zimbabweńskiego i zastąpieniem go dolarem amerykańskim i chińskim juanem.
Zjedliśmy doskonałe steki, dopijaliśmy ostatnie piwo. Jack
na koniec wyznał mi, że pomimo tego, co go spotkało, kocha swój kraj. Jak stwierdził, jego serce bije poza tą
chaotyczną metropolią jaką jest Harare. Poradził mi wybranie się następnego
dnia poza miasto, aby docenić uroki jedynej w swoim rodzaju natury, czego oczywiście
nie omieszkałam uczynić. Dodał, że muszę też koniecznie kiedyś zobaczyć
wodospady Wiktorii, które są cudem na ziemi i po prostu odbierają mowę.
Park Mukuvisi |
W kraju panuje nastrój pesymizmu, który przebija się nawet
przez z natury pogodne usposobienie ludzi. Gwałtowna zapaść ekonomiczna
zmieniła oblicze narodu, i odbiła się na wszystkich aspektach życia
mieszkańców. Każda osoba, z którą zdarzyło mi się nawiązać rozmowę narzekała na
obecną sytuację i brak perspektyw na lepsze jutro. Przed lawiną reform
przynajmniej Zimbabweńczyczy mogli obwiniać białych farmerów za swoje
nieszczęścia. Teraz, gdy ich już nie ma, pojawia się pytanie – co dalej?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz