środa, 16 marca 2016

Manila Intramuros


Potężna brama strzegąca wejścia do Intramuros

Filipiny słyną z pięknych, piaszczystych plaż, tropikalnej roślinności i raf koralowych idealnych dla amatorów snorklingu. Niestety niewiele z tego raju udzieliło się stolicy – Manili. To była moja druga wizyta w tym mieście, i pamiętam, że już przed poprzednim lotem usłyszałam o nim wiele niezbyt przychylnych opinii – że brudne, zakorkowane, pełne spalin. No cóż, po pierwszym locie trudno byłoby mi się z tym nie zgodzić. Pierwsze wrażenie to przeludniona metropolia, pełna wałęsających się psów i żebrzących dzieci. W drodze z lotniska do hotelu, trasę, którą można by przejechać w normalnych warunkach w 20 minut, pokonaliśmy żółwim tempem w 3 godziny.

Kultowe jeepney'e stanowią trzon filipińskiej komunikacji zbiorowej
Klasyka kuchni Filipin - kurczak adobo (marynowany i duszony w sosie sojowym, czosnku i occie)

Już przed wyjazdem pieczołowicie obmyśliłam plan wycieczki na znajdujący się niedaleko od stolicy wulkan Taal, jednak towarzystwo z którym miałam jechać rozpierzchło się i musiałam zaimprowizować inny scenariusz. Nie mając jakiś klarownych planów na spędzenie dnia, zeszłam do hotelowego lobby i nawiązałam rozmowę z przypadkowo napotkaną  Filipinką, która okazała się być piosenkarką w nocnym klubie mojego hotelu. Okazało się, że Che Lou ma akurat dzień wolny i z entuzjazmem zaproponowała mi wycieczkę do centrum Manili. Dołączył do nas jeden z pilotów z mojego lotu, i już po chwili w trójkę jechaliśmy do serca tej metropolii dławiąc się gęstymi spalinami. Co jakiś czas zmienialiśmy środki transportu, z taksówki przesiedliśmy się do naziemnej kolejki, a następnie do ledwo toczącego się trycykla, który chyba nie był przygotowany na taki balast i toczył się żółwim tempem z trudem pokonując wyboje i krawężniki.





Jako, że nowa koleżanka siedziała w filipińskiej branży rozrywkowej, na początek wstąpiliśmy do studio telewizyjnego, gdzie miał być dziś kręcony na żywo jakiś niesamowicie popularny lokalny program. Rozentuzjazmowany tłum cierpliwie czekał z wypiekami na twarzy w dłuuugiej kolejce, a my cicho liczyliśmy na to, że uda nam się niezauważenie prześlizgnąć wykorzystując znajomości Che. Niestety bez powodzenia, w związku z czym  pojechaliśmy dalej.


Pomnik wystawiony ofiarom II wojny światowej
Kwiaty Plumerii

Po jakimś czasie, lekko już sfatygowani przedzieraniem się przez miejską dżunglę w tropikalnym upale dotarliśmy do historycznej starówki, zwanej Intramuros. Po dziś dzień okalają ją grube fortyfikacje wybudowane przez Hiszpanów pod koniec XVI wieku. Spacerując po okolicy można zobaczyć trochę pozostałości kolonialnej architektury, z których najciekawszym jest wpisany na listę UNESCO barokowy kościół św. Augustyna. Kilka kroków dalej znajduje się katedra o burzliwej historii, wielokrotnie zrównywana z ziemią i następnie odbudowywana. Che opowiedziała nam o tym, co wiara i religia daje jej i jak ważna jest dla świadomości Filipińczyków.

Katedra w Manili
Klimatyczna kolonialna architektura Intramuros
Jeden z wielu dziedzińców


Na jednym z uroczych, kolonialnych dziedzińców przysiedliśmy na orzeźwiający sok z calamansi (miniaturowych limetek). Złapaliśmy taksówkę, świadomi tego, że znów czeka nas dłuuuga przeprawa przez chaotyczne ulice miasta. Przez chwilę jechaliśmy wzdłuż nabrzeża, obserwując przez szyby życie miasta. W momencie opuszczenia Intramuros, znów poczuliśmy się przytłoczeni szalonym ruchem, i nigdy niecichnącymi dźwiękami klaksonów. Potężne mury w momencie powstawania miały stanowić strategiczne zabezpieczenie portu, dziś pozwalają na chwilę złapać oddech w tej mega-metropolii, i są chwilową ucieczką przed bolączkami życia codziennego w Manili: przeludnieniem, uciążliwym hałasem, smogiem i niewydolną komunikacją.  

wtorek, 15 marca 2016

Fioletowe Buenos Aires




Mojej drugiej wizycie w Buenos Aires towarzyszyła zdecydowanie bardziej sprzyjająca aura. Zachęcona promieniami słońca wdzierającymi się przez zasłony do mojego hotelowego pokoju, z samego rana spałaszowałam trzy świeżo wypieczone medialunas i wyruszyłam na długi spacer. Od razu rzuciła mi się w oczy piękna, soczysta zieleń wszechobecnych parków i skwerów. Idąc deptakiem calle Florida obserwowałam miasto budzące się do życia. Zgiełk otwieranych sklepów i lokali, pracownicy pobliskiej dzielnicy finansowej przystający na chwilę w drodze do pracy aby skorzystać z usług pucybuta, wszechobecni cinkciarze krzyczący "cambio, cambio!" i zapach świeżo wyciskanego soku pomarańczowego wprost z przenośnego straganu. Mimo wczesnej pory światło było ostre i sprawiało, że górujące nade mną kamienice rzucały na chodnik dramatyczne cienie.

Plaza San Martin, tuż obok mojego hotelu (Retiro)
Poranne scenki z calle Florida

Po drodze przystanęłam na reprezentacyjnym placu miasta, Plaza de Mayo, flankowany z jednej strony siedzibą prezydenta - Casa Rosada. Jak sama nazwa wskazuje jest ona koloru różowego, jak mówi jedna z teorii miał to być znak pokoju pomiędzy czerwonymi Federalistami i białymi Unitarystami. Minęłam plac i po pewnym czasie dotarłam do znanej mi już dzielnicy San Telmo. Ponoć ta historyczna dzielnica przyciąga turystów spragnionych wszechobecnych pokazów tanga mających miejsce na bruku tutejszych ulic. Tego poranka jednak odniosłam wrażenie, że jedynymi żywymi duszami byli oblegający Plaza Dorrego bezdomni.


Plaza de Mayo i siedziba prezydenta Argentyny, Casa Rosada
Uliczki San Telmo

Powłóczyłam się trochę po okolicy, a następnie powróciłam do punktu wyjścia - okolic stacji kolejowej Retiro, aby następnie udać się do eleganckiej dzielnicy Recoleta. Tam właśnie znajduje się niezwykły cmentarz na którym można pospacerować wśród grobów słynnych Argentyńczyków. Wyniosłe marmurowe mauzolea wystawione bliskim przez zamożne rody składają się na to niezwykłe miasto umarłych. Ciszę, i nastrój zadumy i przemijalności rzeczy doczesnych przełamują tylko tłumy odwiedzające Cementerio de la Recoleta w celu odwiedzenia grobu ukochanej przez argentyński naród Evy Peron - Evity.



Nagrobek rodziny Duarte, tu spoczywa Eva Peron

W drodze powrotnej do hotelu przysiadłam w jednym z niezliczonych miejskich parków. W powietrzu czuć było wiosnę, a wszechobecny fiolet kwitnących drzew jakaranda pięknie przystrajał całe miasto. Wokół mieszkańcy oddawali się narodowej pasji, jaką jest popijanie yerba mate. Argentyńczycy szaleją na jej punkcie do tego stopnia, że rzadko kiedy rozstają się ze swoją tykwą i podręcznym termosem do uzupełniania cały czas gorącej wody. Tego dnia nic nie mogło zmącić mojego dobrego nastroju, a pierożki empanadas i soczysty stek w restauracji Peña wzniosły mnie na wyżyny zadowolenia.

Parilla Peña, doskonałe steki!


A gdzie warto się wybrać wieczorową porą? Palermo, gdzie zabawa trwa do rana! Za dnia za to ból głowy można pokonać relaksując się w jednym z tutejszych parków rozciągających się na obszarze 400 hektarów!

Pamiąteczki z Argentyny: matero (tykwa), bombilla (rurka z sitkiem) no i oczywiście yerba mate
Kwitnące jakarandy


piątek, 11 marca 2016

Buenos Aires. La Boca, czyli Usta


Ostatnimi czasy nieco zaniedbałam bloga, a działo się, oj działo! Spróbuję więc nadrobić zaległości, póki wrażenia z ostatnich podróży jeszcze majaczą w mojej głowie. Dziś zapraszam Was do zanurzonej w dekadencji stolicy Argentyny - Buenos Aires. Odwiedziłam ją dwukrotnie, i chyba dotychczas żadne inne miejsce nie wywołało we mnie burzy tak ambiwalentnych doznań. Zapewne kluczową rolę odegrała tu rolę pogoda - za pierwszym razem miasto wydało mi się posępne i ponure, za drugim, w promieniach słońca ukazało mi się w pełnej krasie, pełne życia i przede wszystkim zieleni. 



Lecąc do Buenos Aires nasłuchałam się sporo historii rodem z dreszczowca o czyhających tam na każdą zbłąkaną duszę zagrożeniach. O tym, że nie są one wyssane z palca, może świadczyć fakt, że lecący ze mną Argentyńczyczy też podkreślali, że trzeba mieć oczy dookoła głowy, nie szczędząc mrożących krew w żyłach opowieści. Zabójstwa, pobicia i kradzieże są tam ponoć zjawiskiem na porządku dziennym. Może nie zagrażającą życiu praktyką, ale powszechnie stosowaną (zwłaszcza przez taksówkarzy) jest ponoć wydawanie sfałszowanych banknotów, dlatego zawsze warto mieć mniej więcej wyliczoną kwotę.


Espresso z pysznym dulce de leche, czyli kajmakiem


Po takim miłym wprowadzeniu wybrałam się z kilkoma dziewczynami z załogi na penetrację dzielnicy La Boca. Pojechałyśmy tam trzęsącym się na wybojach autobusem. Kierowca wyrzucił nas kawałek od miejsca docelowego, snułyśmy się więc przez jakiś czas uliczkami pewnej bardzo szemranej okolicy. Kilka stojących we framugach osób łypało na nas spode łba, tu i ówdzie kręcili się przechodnie wyglądający na peruwiańskich imigrantów. Na ulicy pod ścianą jednego z domów dogorywał narkoman wstrzykujący sobie upragnioną działkę. Ogólnie rzecz ujmując zrobiło się nieciekawie, przyspieszyłyśmy więc kroku. Po chwili okazało się, że szłyśmy w dobrym kierunku, naszym oczom ukazał się błękitno - żółty stadion drużyny Boca Juniors, La Bombonera. 


Pogoda z minuty na minutę była coraz gorsza, padała nieprzyjemna mżawka, choć najgorszy był lodowaty wiatr, który nas zmroził do szpiku kości. Doznania potęgował fakt, że wszystkie wyszłyśmy z hotelu bez śniadania, postanowiłyśmy się więc schronić na chwilę w kafeterii. Amerykanie mają banana pancakes, Francuzi croissanty, a jak zaczynają dzień Argentyńczycy? Pysznymi, mięciutkimi medialunas - tutejszymi rogalikami, zazwyczaj spożywanymi w towarzystwie kawy i świeżego soku pomarańczowego.


Argentyńskie śniadanie

Gdy wokół zrobiło się pstrokato, wiedziałyśmy, że dotarłyśmy do celu naszej wycieczki. Dzielnica La Boca jest jedyna w swoim rodzaju, a swój charakterystyczny wygląd zawdzięcza ciekawej historii. Została założona jako portowa dzielnica przez marynarzy-kolonizatorów. Następnie zamieszkali w niej włoscy emigranci (głównie genueńczycy), którzy stworzyli charakterystyczną zabudowę zwaną Conventillos. Jak mówi legenda, malowali oni fasady domów farbą pozostałą z malowania statków, dlatego każda z nich ma inny kolor. Od początku zamieszkiwana była przez szemrane towarzystwo, i choć stała się atrakcją turystyczną, wciąż niewiele się w tym względzie zmieniło. Pstrokate, papuzie barwy fasad nie są w stanie ukryć zaniedbania i pewnej nostalgii wyczuwalnej w duszy tej okolicy. Na znajdującej się w sercu La Boca Caminito przekształconej w 1959 roku w ulicę-muzeum znajdują się dzieła argentyńskich artystów, można także zobaczyć pokazy tango, choć chyba tego dnia pogoda zniechęciła większość tancerzy. Tak czy inaczej, spacerując po La Boce nietrudno wyobrazić sobie, jak ten uznany początkowo w Europie za szalenie nieprzyzwoity taniec powstawał w kłębach dymu i oparach alkoholu na posadzce lokalnych spelun do których zaglądała klientela pobliskich burdeli. 



La Boca jak widać pogrążona w zimowym letargu

A powracając do wydarzeń bieżących... po niedługim czasie większość zziębniętego towarzystwa się wykruszyła, ja z koleżanką postanowiłyśmy jednak wstąpić w drodze powrotnej do dzielnicy San Telmo. Ponoć zazwyczaj tętni ona życiem i dźwiękami tanga, tego dnia była jednak całkowicie wymarła. Jedyną działającą instytucją był targ, na którym oprócz pysznych warzyw i owoców moją uwagę przykuł sklepik z najbardziej makabrycznymi laleczkami jakie widziały moje oczy. Błąkając się tu i tam przypadkiem natrafiłyśmy na restaurację Desnivel (Defensa 885), która nadała sens naszemu snuciu się skąpanymi w deszczu ulicami, dzięki mistrzowskim argentyńskim stekom z chimichurri (zieloną salsą z drobno posiekanej pietruszki, czosnku, oleju, oregano i octu).

Targ w dzielnicy San Telmo
Gabinet kuriozalnych laleczek na targu w San Telmo

To by było na tyle, a już niedługo pokażę Buenos Aires w tej drugiej, zdecydowanie przyjemniejszej słonecznej odsłonie! Jeszcze na zakończenie kawałek, który pomoże Wam przenieść się do dekadenckiej stolicy Argentyny:


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...