poniedziałek, 29 września 2014

Bezsenność w Adelajdzie


Gdy po trwającym całą wieczność locie przekroczyłam próg hotelowego pokoju, dosłownie po kilku chwilach zaległam w łóżku i zapadłam w kamienny sen. Dla przyzwoitości nastawiłam budzik, jednak otworzyłam oczy kiedy mój pokój wraz z całym światem wokół pogrążony był jeszcze w egipskich ciemnościach. Mętlik jaki zakradł się do mojego umysłu w wyniku zmiany czasu nie pozwolił mi powrócić do krainy snów.


W Adelajdzie zaobserwować można takie ciekawe ptactwo ze sterczącym czubkiem
Adelajda pogrążona w zimowym śnie



























Przeczekałam jeszcze trochę w łóżku, ale po pewnym czasie leżenie już zaczęło mnie poważnie męczyć, więc wyjrzałam za okno. Stadion rugby majaczący na tle zimowej australijskiej szarugi. Jednym słowem pogoda nie zachęcała do wyjścia. Jakimś cudem udało mi się zmusić jeszcze do kilku chwil raczej kiepskiego snu, po czym o umówionej godzinie poszłam na przechadzkę po mieście.




Miasto jak wiele innych miast na antypodach. W świadomości Australijczyków istnieje pod dwoma ksywkami - City of Churches (bo sporo tu kościołów) oraz 20 Minute City (bo w takim właśnie czasie można się tu dostać do wszystkich najważniejszych miejsc). Jak dla mnie pierwszą pozycją na liście must see był Central Market. Targ z całą masą kawiarni i straganów, na którym można dostać chyba wszystko, co nadaje się do spożycia - od różnych owoców i warzyw, smakołyków z różnych bliższych i dalszych rejonów świata po mięso z kangura czy krokodyla. Oczywiście nie brakuje też produktów biologicznych i organicznych, na których Australijczycy, z tego, co zauważyłam - mają lekkiego fioła. Targ wciąga,elektryzuje bogactwem produktów i ich estetyczną, cieszącą oczy ekspozycją. Szczerze mówiąc to spędziłam na nim większą część moich dwóch ostatnich wizyt w Adelajdzie.

Einstein też robi zakupy na Central Market
Różne kawałki krokodyla
Do wyboru, do koloru!
Słoje z paszami dla ludzi w sklepie z żywnością organiczną

Na koniec spacer przez Victoria Square, King William Street i handlową Rundle Street. Potem opuścił mnie zapas energii i znów zapadłam w upragniony sen.


Victoria Square pięknie pozuje do zdjęć w promieniach słońca


Oczywiście w międzyczasie zdążyłam kupić kilka pamiątek. W mojej walizce nie mogło zabraknąć wina - wszak w okolicy znajduje się dolina Barossa, chyba najbardziej winiarski rejon w całej Australii. Poza tym - awokado - to z antypodów jest pyszne, dosyć zwięzłe a jednocześnie obłędnie maślane, moim zdaniem nie ma sobie równych. Do tego kilka ekologiczno - organicznych wynalazków, w ramach eksperymentu - ziarenka chia, quinoa oraz "czekoladki" karobowe. Ciekawe z czym to się je? 

Śniadanie na Central Market. Eggs benedict & pancakes

wtorek, 23 września 2014

Smaki Dżakarty


Na deser zapraszam Was w wirtualną podróż po kulinariach Dżakarty. Muszę przyznać, że z Jawy przywiozłam całe mnóstwo wrażeń i inspiracji w tym zakresie. A oto moja lista potraw, których udało mi się spróbować (oczywiście do uzupełnienia):


Sate

To chyba sztandarowe danie kuchni indonezyjskiej, które można znaleźć w całym kraju – od Sumatry, przez Jawę po Bali i Flores. Są to małe mięsne szaszłyki nabijane na cienkie bambusowe patyczki i opiekane nad rozżarzonymi węglami rozdmuchiwanymi za pomocą słomianej maty. Mięso jest soczyste, potraktowane jakąś marynatą, ale cały sekret tkwi w sosie z orzeszków ziemnych, z którym szaszłyki są podawane. Słodko – słony, z chrupiącymi kawałkami orzeszków, mmm.. Sate często są podawane z „lontong” – ryżem gotowanym w liściach bananowca i pokrojonym w plasterki. Szczerze mówiąc, byłam bardzo zaskoczona, gdy dowiedziałam się, że jadłam ryż, byłam przekonana, że są to pokrojone w plasterki ziemniaki.


Porcja sate przy dźwiękach gitary - czego chcieć więcej 

Nasi goreng

To druga potrawa, która nasuwa się na myśl, gdy mowa o kuchni indonezyjskiej. Etymologia nazwy bardzo prosta - nasi , znaczy ryż a goreng – smażony. Przy dodatku jajka, warzyw i jakiegoś mięska oraz doprawiony z finezją zamienia się on w pyszną potrawę, którą mieszkańcy Dżakarty chętnie spożywają na śniadanie, obiad i kolację. A z takim wielobarwnym dodatkiem, jaki możecie podziwiać na zdjęciu stanowi prawdziwą wykwintną ucztę!

Nasi goreng - zwróćcie uwagę na tę fantazyjną dekorację

Ketoprak

To już danie typowe dla kuchni jawajskiej, a ściślej mówiąc wymyślone w stolicy – Dżakarcie. Jest to przedziwna mieszanina smażonego tofu, wspominanego już ziemniaczano-podobnego lontong, makaronu ryżowego, ogórków, kiełków soi i kilku innych ingrediencji. Wszystko zatopione w słodkim sosie sojowym i sosie z orzeszków ziemnych, brzmi egzotycznie, tak też smakuje. I jest pyszne!

Ketoprak. Sos z orzeszków ziemnych jest obłędny. No i ten talerz - liść bananowca:)

Owoce

Na Jawie słowo „soczystość” w przypadku owoców zyskuje nowego wymiaru. Za każdym razem lądując w kraju o klimacie tropikalnym stosuję się do zasady nieumiarkowania w jedzeniu owoców. Są przecież takie pyszne, zdrowe, gaszą pragnienie, cieszą oczy kolorowym wyglądem, a na dodatek kosztują grosze i są dostępne na każdym kroku! Ile radości i witamin może wnieść do życia takie mango, papaja, czy smoczy owoc!

Na pyszne, obrane, pokrojone i gotowe do zjedzenia owoce można natrafić na każdym kroku

Kawa

Jako, że jesteśmy na Jawie, nie sposób nie wspomnieć o kawie. Jeśli ktoś tak jak ja uwielbia filiżankę małej czarnej, to na Jawie będzie miał okazję skosztowania jej u źródła. Kawę pije się tu zazwyczaj zalewaną, ale powstaje też coraz więcej kawiarni specjalizujących się w parzeniu najlepszych gatunków kawy, wydobywając z nich pełnię smaku, np. Anomali Coffee.


Wśród indonezyjskich kaw, pewną ciekawostką jest Kopi Luwak – najdroższa kawa świata, uzyskiwana z ziarenek połkniętych i częściowo przetrawionych przez małego liso-podobnego futerkowca – cywetę. Ciekawa jestem, czy więcej jest w tym marketingu, czy smak kopi luwak rzeczywiście jest współmierny do ceny, którą trzeba zapłacić. Dosyć kontrowersyjna jest też kwestia pozyskiwania ziarenek. W związku z popytem zaczęły powstawać hodowle cywet, w których zwierzątka trzymane są w klatkach stanowiąc niemal część taśmy produkcyjnej. Aby mieć czyste sumienie, próbując kawy warto zwrócić więc uwagę na to, czy pozyskana została od dzikich zwierząt.

Owiana legendą najdroższa kawa świata - kopi luwak

Nawet w zwykłym supermarkecie wiele produktów może zaskoczyć

Dżakarta. Żar tropików i spalin.


Flaga Indonezji wygląda jakby... znajomo

Do Dżakarty leciałam nie oczekując zbyt wielu atrakcji. Tradycyjnie przed wyjazdem przeprowadziłam małą kwerendę internetową i szczerze mówiąc opinie wystawione tej metropolii przez większość podróżników nie brzmiały zbyt zachęcająco. Najczęściej pojawiały się słowa – brudna, tłoczna i zakorkowana. Trudno mi się z tym nie zgodzić i na pewno wypada blado w porównaniu z innymi miejscami, które ma do zaoferowania Indonezja, jak rajskie plaże Bali czy świątynie Yogyakarty. Jednak jak się nie ma co się lubi, to się lubi, co się ma. A ja pokażę Wam, że Dżakarta da się lubić.

Monas, czyli Monumen Nasional

Moją wędrówkę rozpoczęłam od chyba najbardziej charakterystycznego punktu tego miasta – ogromnego pomnika zwanego „Monas”. Otacza go gigantyczny plac, przez który brnąc poczułam się w pewnym momencie jak kurcząca się, przybierająca różowy kolor krewetka wrzucona na rozżarzoną patelnię. Minęłam nie mniej monumentalne świątynie zdające się prowadzić ze sobą ekumeniczną dysputę - meczet i katedrę katolicką. Nieco dalej jakieś budynki rządowe. Okolica nie była jednak szczególnie przyjazna, więc postanowiłam przemieścić się na Stare Miasto, na które składa się dosłownie kilka ulic odchodzących od placu Fatahillah. Są one zamknięte dla ruchu samochodowego, co pozwoliło mi na chwilę odetchnąć z ulgą i zapomnieć o nieustannym ścisku, wrzasku klaksonów i smrodzie spalin. Na placu znajduje się wiele wypożyczalni rowerów w stylu retro – nie mogłam sobie odmówić tej przyjemności. Do wyboru do koloru, ja zdecydowałam się na czerwony, choć kusił też ten fioletowy i trawiastozielony. W zestawie otrzymuje się kask (wersja męska) lub kapelusz (wersja damska) w pasującym do roweru kolorze, urocze! Co mnie urzekło, to też brak jakichkolwiek formalności, po prostu bierze się rower i obiecuje się go zwrócić i uiścić symboliczną opłatę o ustalonej porze.

Rowery retro - do wyboru, do koloru!
Mury pamiętające czasy kolonialne
Kolejne wspomnienie czasów kolonialnych - Cafe' Batavia

Na rowerze przejechałam się do portu, po tym jak napotkany na drodze człowiek ryzykując własnym życiem wyskoczył na środek jezdni, aby przerwać nigdy niekończący się ciąg aut i pozwolić mi przejechać na drugą stronę. I tak w czerwonym kapeluszu i z wiatrem we włosach mknęłam slalomując między kurczakami i wychudzonymi kotami, mijałam rybaków plecących sieci, prowizoryczne budki z jakimś jedzeniem, klatki z papużkami, przy czym co druga osoba pozdrawiała mnie z uśmiechem „hello miss!”.

Pan z uśmiechem na ustach szykuje dla mnie porcję pysznych sate

Będąc białym człowiekiem trudno poruszać się po Dżakarcie bez wzbudzania emocji – od życzliwej ciekawości, po prawdziwą sensację kończącą się zazwyczaj całą sesją zdjęciową kolejno z każdym członkiem rodziny. Jedna dziewczyna spodziewająca się dziecka podeszła do mnie:

- Hello miss, czy mogę Cię o coś zapytać? Jestem w ciąży i miałam sen, że pokazuję mojemu dziecku zdjęcie z białym człowiekiem. Czy mogę zrobić sobie z Tobą zdjęcie?

Trochę ekstrawagancka prośba, ale jak mogłabym odmówić! Dzieciaki ze szkoły fotografowały się ze mną zbiorowo i przeprowadzały wywiady – istne szaleństwo, miałam przez jeden dzień namiastkę życia w blasku reflektorów. Było miło, ale chyba na dłuższą metę przestałoby mnie to bawić… tym bardziej, że czułam, że traktowano mnie raczej jak jakiś chodzący na dwóch nogach talizman, niż jak top madl;P

Jedna z wielu sesji zdjęciowych, i top madl Zofia
Główna ulica starego miasta Dżakarty

To taka mała dygresja, teraz powróćmy do portu. Przy nadbrzeżu ustawione w rzędzie nadrdzewiałe statki, wokół praca wre. Dokerzy zajmują się ręcznym przeładunkiem towarów, wnoszą po wąskich sękatych deskach ogromne, ciężkie pakunki. Wszyscy pozdrawiają mnie znanym już „hello miss” i zapraszają na pokład. Tym razem stosując się do zasady ograniczonego zaufania nie skorzystałam z zaproszenia, może następnym razem uda mi się kogoś wyciągnąć na wspólną wycieczkę, w grupie zawsze raźniej!

Rowerowa przejażdżka do portu

Wszechobecne slumsy, góry śmieci, spaliny i nigdy nie przemijające korki uliczne, których nawet nie da się opisać słowami wpisane są w codzienność Dżakarty, życie mieszkańców musi być prawdziwą walką o przetrwanie! Samo miasto zdaje się funkcjonować na dwóch poziomach. Poprzecinane jest siecią estakad, autostrad i linii kolejowych, pod którymi toczy się niemal podziemne życie – morze slumsów, prowizorycznych domów z tektury i blachy falistej. Wystarczy przejechać jednak tak niewiele aby znaleźć się w nowoczesnych centrach handlowych i kreowanych na modłę zachodnią kompleksach rezydencjalnych. Kontrasty, aż oczy bolą…

Nowoczesne oblicze Dżakarty


Mieszkańcy Dżakarty sprawili, że miasto to objawiło mi się w dużo bardziej pozytywnym świetle niż to, co widziały oczy. Ciekawscy, otwarci, chętnie nawiązujący rozmowę i całkiem sprawnie posługujący się angielskim. Nawet krótka rozmowa, sprawi, że poczujemy się jak gość, a nie chodząca portmonetka, co niestety jest dosyć charakterystyczne w miejscach zalanych przez turystyczną stonkę;). I last but not least - indonezyjskie smaki, które mnie absolutnie oczarowały i dla których chętnie wrócę do Dżakarty po raz kolejny i kolejny. Ale o tym w następnym odcinku.

sobota, 20 września 2014

Dar es Salaam. Cocco Beach


Pobyt w Tanzanii był krótki, acz intensywny, wrzucam więc notkę i kilka fotek z jeszcze jednego miejsca, które udało mi się odwiedzić. Po wizycie na targu rybnym i tkwieniu w dzikich korkach ulicznych zapragnęłam chwili spokoju. A gdzie go szukać, jeśli nie na rajskiej plaży – takich w okolicy nie brakuje. Z Dar es Salaam, rzut kamieniem na Zanzibar - można się tam dostać statkiem w niecałe 2 godziny. W samym mieście plaże też są niczego sobie, ja wybrałam się na Cocco Beach. 



























Jest pięknie – szpaler smukłych palm kokosowych, biały piasek, kilka opustoszałych lokali, w tle szum oceanu i nie ma mowy o tłumach plażowiczów - jedynie kilka postaci na horyzoncie. Gdzieniegdzie na piasku jakiś kokos lub esy i floresy namalowane przez wyrzucone przez ocean zielone wodorosty. Wokół sporo gumowych opon, służących za koła ratunkowe. Bez nich lepiej nie wchodzić do wody – prądy oceaniczne są tu zdradzieckie. Jako, że pogoda była w kratkę – trochę słońca, trochę deszczu, nie było tego dnia zbyt wielu amatorów kąpieli.





























Skoro opony mogą służyć za koła ratunkowe, to idąc tym tropem – kokos będzie świetną piłką plażową. Rozegraliśmy więc szybki mecz z lokalnymi chłopakami, po czym zerwała się monsunowa ulewa. Decyzja – ewakuacja. Radość z szybkiego złapania taksówki do miasta szybko przemieniła się w trwogę o własne życie. Jak się okazało, pojazd nie dysponował wycieraczkami, i jazda nim więcej niż świadomego uczestnictwa w ruchu drogowym, miała w sobie ze zgadywanki, czy z naprzeciwka nie jedzie akurat samochód, nie idzie pieszy lub jakaś koza. Cała ta sytuacja sprawiła, że kierowca wybuchł atakiem śmiechu, a my w akcie desperacji razem z nim. Jakimś cudem zręcznie wylawirowaliśmy z opresji, deszcz ustał, a my odświeżeni oceaniczną bryzą z żalem opuściliśmy Dar es Salaam. Do następnego!  



























środa, 17 września 2014

Dar es Salaam. Z wizytą na targu rybnym.


Jak obiecałam w poprzedniej notce, dziś o tym, co złowili nocą rybacy w Dar es Salaam. Otóż wałęsając się po mieście, zupełnie przypadkowo trafiłam w miejsce, gdzie każdy ciekawy nowych wrażeń podróżnik znaleźć się powinien - na największy targ rybny w mieście. Targ Kivukoni, bo to o nim będzie tu mowa, wręcz elektryzuje wibrującą atmosferą, bogactwem doznań i… zapachów.



Gdzie nie spojrzeć – nieprzebrane tłumy. W jednym zaułku grupa kobiet siedzi na ziemi i skrobie cierpliwie hurtowe ilości wiórków kokosowych. Tuż obok stoły, na których znaleźć możemy chyba wszystkie możliwe gatunki ryb. Najlepsze są barakudy, świeżutkie, z dzisiejszego połowu. – zachwala sprzedawca, po czym wskazuje mi smukłe ryby uzbrojone w ostre jak żyletki zęby, które leżąc w szeregu na boku łypią na mnie jednym okiem. Po drodze wyrósł jak spod ziemi samozwańczy przewodnik, który koniecznie chciał nam pokazać chlubę dzisiejszego połowu – potężnych rozmiarów rekina, leżącego bez życia na płachcie, oblepionego błotem, od którego całkiem już mi chlupało w sandałach. Nieco dalej, ogromna zadaszona garkuchnia. Tu też zatrzymałam się na chwilę aby popatrzeć na bulgoczącą kipiel, w której co chwilę lądowały ścinki rybne.

Produkcja wiórków kokosowych
Zdobycz dnia - rekin
Gdzie kucharek sześć...

Następny przystanek to stoiska specjalizujące się w dekoracji wnętrz. Poza zębami rekina i suszoną płaszczką można dostać tu gigantyczne muszle, rozgwiazdy, koniki morskie i całą masę innych oceanicznych stworów.

Na pierwszym planie płaszczka, na straganie w tle cała reszta asortymentu wprost z morskich głębin

Jeśli przejdziemy jeszcze dalej, znajdziemy się w smażalni ryb. To właściwie masowa przetwórnia, w której zlani potem muskularni pracownicy przerzucają za pomocą ogromnych chochli kolejne porcje ryb na skwierczący olej (chyba ten sam, którym napędzane są silniki kutrów rybackich). Niewiele więcej jestem w stanie powiedzieć o tym miejscu, bo spowijał je tak gęsty i drażniący oczy dym, że po chwili się ewakuowałam.

Smażalnia ryb, prawie jak w Mielnie!
Tu się prowadzi interesy

Idąc dalej przed siebie, znajdziemy się w wiosce rybackiej. Przy plaży zacumowane łodzie, wzdłuż wybrzeża rozstawione prowizoryczne szałasy, w których mieści się cały dobytek mieszkańców. Tu i ówdzie wyrastają zaimprowizowane zakłady handlowo-usługowe. Tu jakiś warsztat, nieco dalej na ziemi „fryzjer” goli towarzystwo żyletką, no i wszędzie oczywiście się czymś handluje.


Wioska rybaków


Z tego, co wyczytałam, targ Kivukoni najlepiej odwiedzić o brzasku, ok. 6 rano, bo wtedy odbywa się aukcja ryb. Po tym co widziałam, nie mam najmniejszych wątpliwości, że jest to ciekawe widowisko, chociaż i teraz, mimo, że wyszłam z pustymi rękoma, nie narzekałam na brak wrażeń. Coś wspominałam ostatnio o wiórkach kokosowych… zapraszam więc już wkrótce na Cocco Beach!

Warsztat, można naprawić rower lub łódź rybacką.

Jambo Tanzania! Dar es Salaam


Za sprawą krótkiego, acz intensywnego pobytu w Afryce jestem tak pełna wrażeń, że nie wiem właściwie od czego zacząć tę notkę. Nieznane mi, fascynujące zapachy, dźwięki i obrazy wręcz bombardowały wszystkie moje zmysły od pierwszych chwil na tanzańskiej ziemi. 



























Po pierwsze ten zapach powietrza, który pamiętałam już z Lagos – ciepły, oblepiający ciało i zalatujący zmurszałym drewnem. Zaraz potem istna feeria barw, falujący tłum ludzi sunący chodnikami, każdy postępujący naprzód jednostajnym krokiem. Kobiety ubrane w stroje o nieskończonych wariantach kolorystycznych, dumnie wyprostowane, niosące na głowach pakunki wszelkich możliwych kształtów i rozmiarów. Mężczyźni – jedni odziani na modłę zachodnią, inni w długie tuniki i fantazyjne nakrycia głowy. Jedni obuci, inni boso. Od czasu do czasu mój wzrok zatrzymywał się na smukłych masajskich wojownikach, ubranych w tradycyjne czerwone, kraciaste tkaniny podpierających się długimi kijami. Idąc tak przed siebie wydawali się wręcz doklejeni do otaczającej ich miejskiej rzeczywistości, rozpościerająca wokół sawanna byłaby dużo bardziej na miejscu niż jezdnie i betonowe budynki.


Tłum, który w kilka minut całkowicie wypełni prom na Kigamboni

Już z okna busika zauważyć można opanowaną w Afryce do perfekcji sztukę improwizacji i niezwykłą umiejętność tworzenia czegoś z niczego. Jej opanowanie jest warunkiem przetrwania, w miejscu, w którym ubóstwo i niedostatek aż kłuje w oczy. Ludzka przedsiębiorczość zdaje się jednak nie mieć granic, a jak okazuje się, handlować można wszystkim i wszędzie. Świetną okazją ku temu są np. korki uliczne. Warto zauważyć, że w Dar es Salaam na przejechanie choćby 1 km warto zarezerwować trochę czasu (zagęszczenie ruchu jest ekstremalne, stan dróg – zwłaszcza po deszczu pozostawia wiele do życzenia, a światła – o ile istnieją – zmieniają się średnio co pół godziny - albo wcale). Tak więc tkwiąc w korku można zaopatrzyć się w podsuwane pod nasze okna produkty w następującej sekwencji: banany, paczki orzeszków ziemnych, papierosy, zapałki, cukierki i tak w kółko. Wszystko oczywiście dostępne na sztuki.

Dworzec autobusowy i handel uliczny
Niekończące się oczekiwanie

Na chodniku tuż obok jeszcze inny asortyment: kilka smażonych rybek, zapałki, 2 pary butów (co prawda nie od pary) oraz 3 luźne podeszwy, za pół ceny. Buty, jako, że zazwyczaj są niedopasowane, też można kupować na pojedyncze sztuki.


Zaraz po przylocie postanowiłam zbadać teren. Dzień dobiegał ku końcowi, więc chciałam wykorzystać ostatnie promienie słońca. Dar es Salaam to była stolica Tanzanii, obecnie jest nią Dodoma. Dar wciąż jest jednak ośrodkiem biznesu, kultury i największym miastem w kraju. Jest też dosyć wielokulturowym miastem – przede wszystkim miesza się tu tradycyjna kultura afrykańska z napływającą od dawien dawna ludnością indyjską i arabską, oraz od nie tak dawna – chińską, za sprawą dalekowschodnich inwestorów.

Wielokulturowość Dar es Salaam przejawia się między innymi w panującej tu tolerancji religijnej, oczywiście obecne są wierzenia afrykańskie, ale sporo jest i meczetów ( co jakiś czas słychać muezinów), a w samym centrum stoi okazały kościół chrześcijański stanowiący dosyć charakterystyczny punkt na mapie miasta.

Stragany warzywne na targu Kivukoni

Kisutu
Na początek miałam zamiar wybrać się na Kariakoo Market – największy targ w Dar, miejsce, w którym bije serce miasta. Niestety, jak się okazało jest on otwarty tylko za dnia, więc pojechałam na Kitusu Market. W gęstym półmroku spiętrzone były warzywa i owoce, oczywiście wśród nich królował bulwiasty maniok. Siedzące na matach kobiety coś tam obierały, siekały i łuskały. Tuż obok sekcja z żywym inwentarzem – głównie kurczaki stłoczone w ciasnych drewnianych klatkach do granic możliwości. Nie da się ukryć, że skupiały się na nas wszystkie spojrzenia w okolicy, wygląda na to, że mzungu – biali ludzie, nieczęsto zapuszczają się w te rejony. Może nie czuliśmy się w związku z tym w 100% swobodnie, jednak muszę przyznać, że wszechobecne uśmiechy, życzliwe twarze i pozdrowienia – jambo (cześć, jak tam?) rozluźniały zdecydowanie atmosferę. Tylko niektóre starsze kobiety, spoglądały podejrzliwie i na wszelki wypadek nie nawiązywałam kontaktu wzrokowego, żeby nie rzuciły na mnie czarów.

Masaj na targu Kitusu

Po zmierzchu ulice pustoszeją, a w mieście, za sprawą skąpego oświetlenia szybko robi się ciemno. Wróciłam więc do hotelowego pokoju i zasnęłam z zamiarem wczesnej pobudki i niecierpliwie oczekując, tego, co przyniesie nowy dzień... 

Tutaj z komarami nie ma żartów!
Gdy miasto śpi, rybacy wypływają na połów. O tym, co udało im się złapać... w następnej notce!:)

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...