piątek, 24 października 2014

Mauritius. Na lądzie i w oceanie


Poprzedni pobyt na Mauritiusie upłynął mi na morskich kąpielach, kulinarnych odkryciach i wygrzewaniu się w promieniach słońca. Chociaż cudownie się zrelaksowałam, po wyjeździe pozostał mi pewien niedosyt. Co ma do zaoferowania ta rajska wyspa? Jak wygląda życie poza bramami pięknego, pełnego wygód resortu w którym zostałam zakwaterowana? Takie pytania kłębiły się w mojej głowie, dlatego, gdy po 2 tygodniach powróciłam na Mauritius miałam już przygotowany plan działania.




W świecie delfinów

Aby przemieszczać się po wyspie najlepiej mieć własny środek transportu - samochód albo skuter. Można też wynająć taksówkę, co o dziwo okazało się najbardziej opłacalną i najłatwiejszą do zrealizowania opcją. Z kierowcą omówiliśmy z góry trasę i cenę, po czym ruszyliśmy przed siebie. Pierwszym celem wycieczki była zatoka Tamarin Bay, która kusi możliwością pływania z delfinami. Pojechaliśmy do przystani, gdzie przesiedliśmy się do motorówki, ta zaś zabrała nas w miejsce, gdzie delfiny każdego ranka przypływają na makrelową ucztę. Potem ucinają sobie drzemkę, a następnie wypływają na otwarte wody. 

Bezkrwawe łowy na delfiny

Gdy zauważyłam kolejne łódki wiedziałam, że jesteśmy na miejscu. W pewnej chwili pośród nich wynurzyło się mnóstwo płetw grzbietowych. Byłam zachwycona na widok tych poruszających się z gracją stworzeń, które idealnie zsynchronizowane ze sobą rytmiczne przecinały powierzchnię wody. Szybko nałożyliśmy maski i płetwy, po czym nasza motorówka zaczęła manewrować, aby zbliżyć się nieco bardziej do stada. Po chwili padło hasło "jump" i znalazłam się w wodzie. Jedyne, co widziałam - to zawieszone w wodzie bąbelki powietrza i nieprzenikniony granat - woda pod nami miała głębokość 45m. Rozczarowana wgramoliłam się z powrotem na łódkę, po czym cała sytuacja powtórzyła się 3 razy. Dopiero, gdy dowiedziałam się, że mam patrzeć w stronę dna morza i płynąć najszybciej, jak się da, zdołałam zobaczyć stado delfinów na dnie bezpośrednio pode mną. Są one tak szybkie, że trwało to najwyżej kilka sekund, jednak wrażenie pozostawało na dużo dłużej. 




Całe doświadczenie ma niewiele wspólnego ze znanymi z filmów scenami szaleństwa wśród fal uczepionym do płetwy grzbietowej. Tu mamy do czynienia z dzikimi zwierzętami w ich naturalnym środowisku, jesteśmy jedynie chwilowymi gośćmi, nie robiącymi na nich większego wrażenia. Specyficzna perspektywa pod powierzchnią wody sprawia, że wszystko dzieje się jakby w spowolnionym tempie i czujemy się niemal jak podglądacze wchodzący ukradkiem do ich cichego świata, wielkiego błękitu.


Po drodze do zatoki delfinów minęliśmy Crystal Rock

Gdy wreszcie udało mi się zobaczyć delfiny pod wodą, z uczuciem triumfu wróciłam na łódkę. Byłam już porządnie zmarznięta - woda o tej porze roku jest chłodna, a słońce tego dnia było dosyć kapryśnie.


Powrót na ląd

Po chwilowej wizycie w świecie delfinów i innych morskich stworzeń, powróciliśmy na ląd. Pojechaliśmy przed siebie, a przed moimi oczami co kilka kilometrów krajobrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie. Najpierw rajskie, piaszczyste plaże, które chwilę potem zmieniły się w srogie, szargane oceanicznymi prądami klify. Na tle majaczyły zielone wierzchołki o przedziwnych, bajkowych formach. Potem droga zbliżyła się do poziomu morza tak bardzo, że potężniejsze fale zalewały asfalt. Tuż obok plaża przekształciła się w zielone pasmo lasów namorzynowych. Pośród tych dziwów natury mijaliśmy ludzi pochłoniętych codziennymi obowiązkami - zagarniających szuflami sól w salinach, czy też pracujących na plantacjach trzciny cukrowej. Zatrzymaliśmy się na owocową ucztę na przydrożnym straganie. Pochodzący z Madagaskaru sprzedawcy za pomocą kilku machnięć maczety obrali kokosy i po chwili mogliśmy się raczyć orzeźwiającym napojem. Do tego soczyste i wręcz przesadnie słodkie miniaturowe ananasy, istna delicja!

Kitesurferzy korzystający z potęgi dwóch żywiołów - wiatru i wody
Saliny

Następnym przystankiem na trasie była dolina 23 kolorów - rezerwat przyrody. A w nim: wodospady, tropikalne rośliny, ziemia zabarwiona milionami lat działalności wulkanicznej na... 23 kolory. Choć największą atrakcją były gigantyczne żółwie, które chyba sięgają pamięcią czasów dinozaurów. A tak na serio to niektóre z nich liczą sobie ponad 100 lat i ważą 250 kg!

23 kolory ziemi
Dominuje zdecydowanie zieleń

Tak się zabawiali na Muritiusie holenderscy żeglarze w 1598r. źródło: wikipedia




















A kilka stuleci później...



























Wycieczka dobiegała powoli ku końcowi. Ostatni przystanek - Gris Gris. Piękne, czarne klify i rozciągający u ich stóp bezkres oceanu. Poza spektakularnymi widokami, Gris Gris warto odwiedzić z jeszcze jednego powodu. Znajduje się tam niepozorna knajpka Chez Rosy, która serwuje pyszne dania kuchni kreolskiej. Szczególnie znana jest w okolicy ze względu na doskonały gulasz z ośmiornicy - doskonałe zwieńczenie tego ekscytującego dnia.   

Magiczne miejsce o uroczej nazwie. Gris Gris.

Morska uczta u Rosy, Gris Gris

***

Wieczorem usiadłam na tarasie. Na kolanach trzymałam książkę, jednak zamiast zagłębić się w lekturze po głowie krążyło mi 1000 myśli. Orzeźwiający wiatr znad morza sprawiał, że palmy skrzypiały, a ich liście głośno szeleściły. Jak to jest urodzić się w raju na ziemi? Dorastać pluskając się w wodach tego niesamowicie lazurowego oceanu, bawiąc się w cieniu tropikalnej roślinności? Życie wydaje się tam tak nieskomplikowane (choć nie pozbawione trudów) a czas zdaje się płynąć jakby trochę wolniej. Typowe dla tej wyspy obrazy są mglistym, często nieosiągalnym marzeniem ludzi żyjących w rozsianych po świecie metropoliach. Czy jednak pobyt dłuższy niż wakacyjny, nie sprawiłby, że znużyłaby nas taka prostota życia? Czy w osiągnięciu zadowolenia z prostych życiowych przyjemności nie przeszkodziłyby nam ambicje, chęć posiadania, potrzeba bodźców na które zostaliśmy już bezpowrotnie zaprogramowani? 

W tym gąszczu pytań chwila jednak trwała, a ja pozostałam sama ze swoim zachwytem jaki piękny jest ten świat.


środa, 22 października 2014

Mauritius. Pocztówka z raju.


Trudno opisać mi słowami jak bardzo się ucieszyłam na wieść o "służbowej" wyprawie na Mauritius. Jeśli Raj istnieje, to chciałabym, żeby wyglądał tak, jak ta wyspa. Wszystko brzmiało jak bajka, poza jednym niewygodnym szczegółem - miałam do dyspozycji jedynie 30h aby nacieszyć się moimi mikrowczasami.



To niewielkie państwo leży zagubione gdzieś pośród Oceanu Indyjskiego, ok. 900 km na wschód od Madagaskaru. Jego nazwa na pewno obiła Wam się o uszy - chociażby zaglądając do katalogu biura podróży. Wyspa ta słynie jednak nie tylko z piaszczystych plaż i słońca przez okrągły rok, ale i z kilku osobliwości. Chociażby ze znaczków pocztowych. Mauritius był czwartym krajem na świecie, który  wprowadził je do obiegu. Dziś są one świętym graalem filatelistów, zwłaszcza najdroższy na świecie (a wyglądający dosyć niepozornie) Błękitny Mauritius. Wyspa słynie też ze świętej pamięci ptaków dodo. Z tego co zauważyłam mieszkańcy, których apetyt na ich mięso doprowadził do ich całkowitego wyginięcia, darzą je wielkim sentymentem i uczynili symbolem wyspy. Trochę to sympatyczne i trochę makabryczne.



Mieszkańcy Mauritiusa są jedyną w swoim rodzaju mieszaniną kreolskich, francuskich, hinduskich, chińskich i afrykańskich genów. Jak większość ludzi, którzy urodzili się na wyspach, gdzie zawsze świeci słońce, żyją oni w swoim własnym rytmie i tryskają optymizmem i pozytywną energią. Na co dzień posługują się językiem kreolskim i francuskim w trochę specyficznym, wyspiarskim wydaniu.  

Sprzedawca owoców profesjonalnie obiera dla mnie ananasa za pomocą kilku ciachnięć nożem.

Pierwsze kroki na Mauritiusie skierowałam na plażę - bo gdzieżby indziej! Nie miałam daleko, otwierając drzwi na werandę piasek wsypywał mi się do pokoju a firanki powiewały pod wpływem morskiej bryzy (choć raczej był to tropikalny huragan). Czas upłynął mi na korzystaniu z dobrodziejstw Mauritiusa - morza, słońca, wiatru i podziwianiu pięknej, bujnej zieleni. Znane mi rośliny, nabierają tutaj ogromnych rozmiarów i soczystych barw, dając widowiskowy pokaz jakiejś niczym nieskrępowanej, rozbuchanej witalności.


Bajeczne hibiskusy.


Podejrzewam, że leżałam na plaży, która posłużyła za scenografię do reklamy batoników Bounty. Położyłam się z książką i przez chwilę rozkoszowałam słońcem, trzeba jednak pamiętać, że w tropikach jest ono naprawdę zdradzieckie! Starałam się zrelaksować, choć przeszkadzały mi w tym obwieszone wielkimi kokosami palmy dokładnie nad moją głową. Co jakiś czas zerkałam na nie z niepokojem i zastanawiałam się przez chwilę nad częstotliwością wypadków z ich udziałem na wyspie. 


Niebezpieczeństwo czyhające na nieświadomych plażowiczów.

Temperatura wody w oceanie o tej porze roku może nieco ochłodzić entuzjazm - na Mauritiusie póki co trwa "zima". Nie powstrzymało mnie to jednak przed realizacją intensywnego programu sportów wodnych: pływaniem, kajakarstwem, nartami wodnymi i nurkowaniem. Wystarczy przepłynąć łódką niewielki dystans od brzegu aby znaleźć się w istnym akwarium i z maską i rurką podziwiać tajemniczy świat rybek - kropkowanych, cętkowanych, mieniących się na niebiesko papugoryb i pięknych, żółtych skalarów.




Wiadomo, nic tak nie pobudza apetytu, jak czas spędzony na świeżym powietrzu, a zwłaszcza nad morzem. Tak więc wieczorem spróbowałam lokalnych smaków, które są fuzją wpływów kreolskich, francuskich, hinduskich i chińskich. W menu królują ryby i owoce morza, często w postaci curry, podawane z ryżem i chlebem, gulasze warzywne lub z soczewicy. Nieznaną mi wcześniej ciekawostką była sałatka z serca palmy. A na deser owoce, nadające nowego znaczenia słowu "soczystość"!

W niektórych miejscach prądy morskie są tak silne, że mogą zawlec nieuważnych pływaków i kajakarzy na Madagaskar.
C'est la vie!

Jeszcze nie opuszczamy Mauritiusa - w kolejnej notce o mojej wycieczce po południowej części wyspy.      

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...