sobota, 14 marca 2015

Serenissima. Co szepczą weneckie mury?


Dzisiaj notka-wyzwanie. Bo jak tu pisać o Wenecji nie popadając w banał i lukrowane wyrazy zachwytu. Ostatnio byłam tam jako mała dziewczynka, a w mojej pamięci wciąż żywe było wspomnienie gołębi, które zwabione okruszkami obsiadły mnie na placu św. Marka. Tym bardziej ciekawa byłam więc konfrontacji wczoraj i dziś, miasta na wodzie widzianego oczami małej dziewczynki i tego, które miało mi się ukazać teraz, gdy zdążyłam już trochę podrosnąć.



W samolocie czułam się przez chwilę jakbym leciała do Osaki. Japońscy pasażerowie wyposażeni w makroobiektywy, podekscytowani na myśl o wizycie w mieście, które wyrosło na wodzie. Wzniesiono je na grząskim gruncie składającym się na 118 wysp, a ciężkie kamienne pałace są po dziś dzień świadectwem ludzkiego geniuszu technicznego i kreatywności. W ostatnich latach jednak natura upomina się o swoje i Wenecja z roku na rok zapada się coraz niżej w mętne wody lido.

Serenissima. Najjaśniejsza Republika, niegdysiejsza potęga morska, która zręcznie pociągając za sznurki doprowadziła w 1204 r. do zdobycia i splądrowania Konstantynopola, wzbogacając się na tym o srebro, złoto, dzieła sztuki i nie mniej cenne w tamtych burzliwych czasach relikwie.

Pałac Ca' d'Oro


Niczym spoglądające na nas z witryn i straganów maski, Wenecja zdaje się mieć dwie twarze. Z jednej strony tę romantyczną, która przyciąga zakochanych z całego świata. Usadzeni w gondolach w uścisku szepczą sobie czułe słówka, pragnąc, by chwila ta trwała wiecznie. Druga twarz Wenecji, ta dekadencka, która chyba najpełniej przejawia się w tak hucznie obchodzonym tu okresie karnawału. Przez stulecia, nie bacząc na wojny i zarazy, na krótki czas zapominano o wszelkich troskach i szalona zabawa trwała w najlepsze, a Wenecjanie nie stronili od najbardziej ekstrawaganckich rozrywek, m. in. wystrzeliwania psów z armaty ku uciesze gawiedzi.




W tym roku co prawda już po karnawale, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - wraz z jego zakończeniem Wenecję opuściła inwazja turystycznej stonki. Oczywiście sezon turystyczny trwa cały rok, ale z tego, co zauważyłam większość przyjezdnych porusza się na trasie Rialto – San Marco – Accademia – Piazzale Roma. Wystarczy więc skręcić w dowolną uliczkę i dać się wciągnąć do labiryntu mostków i kanałów, aby po chwili rozkoszować się Wenecją tylko dla siebie. Tylko od czasu do czasu przemknie jakaś czarna gondola, bezgłośnie tnąc powierzchnię wody, niczym ostrze noża odkrawające cienkie plasterki bresaoli.

Most Rialto - do poł. XIX w. był jedynym mostem łączącym dwa brzegi Canale Grande



Krzywa wieża w... Wenecji
Mimo, że plan miasta nie tworzy jakiegoś logicznego układu, to pomijając krótkie i całkiem przyjemne momenty zabłąkania, orientacja w terenie jest dosyć prosta. Zawsze najłatwiej odnieść swoją obecną pozycję do Canale Grande, a spacery bardzo ułatwiają wszechobecne drogowskazy, które prowadzą do najczęściej uczęszczanych atrakcji, jak Rialto czy San Marco. Tropiąc je, przypominała mi się gra w podchody, bo czasem strzałki te są dosyć zakamuflowane i kolorystycznie wtapiają się w kolorystykę murów w barwie sepii.


Jeśli o sepiach mowa, to warto zauważyć, że Wenecja owocami morza stoi a risotta goszczą na tutejszych stołach częściej niż makarony. Czyż może być danie bardziej oddające dekadencką aurę otaczającą Wenecję niż czarne jak smoła risotto al nero di seppia? Podobną barwę jak atrament kałamarnicy przybiera też chlupiąca nocą w kanałach woda, ledwo oświetlona zimnym, migotliwym światłem latarni.

Piazzetta - po prawej Biblioteka, po lewej Pałac Dożów.
Dostojna fasada San Marco
Bizantyńskie, lśniące od mozaik wnętrze San Marco

Jak można się domyślić, w wyspiarskiej część Wenecji transport odbywa się głównie drogą wodną. Gondole, wodne taksówki i tramwaje oraz oczywiście prywatne łodzie (bo po co tu komu rower lub samochód) sprawiają, że na niektórych kanałach panuje niezły ruch. Głównym traktem komunikacyjnym jest Canale Grande – chyba najpiękniejsza ulica świata. Miasto też najlepiej prezentuje się od strony wody, dlatego też na początek wsiadłam do linii nr. 2 wodnego tramwaju (zwanego tu vaporetto), którym przepłynęłam Canale Grande na całej długości, od Piazzale Roma aż do Placu św. Marka. Po drodze mijałam kolejne lekkie, koronkowo zdobione fasady okazałych pałaców, których odbicia mieniły się w marszczących się falach. Chlupot wody to dźwięk, który nie opuszcza nas w Wenecji ani na chwilę.


Vaporetto no. 2

Ponte dell'Accademia

Wenecja najpiękniejsza jest o zachodzie słońca. Gdy zbliżał się zmierzch, swoistą atrakcją byli wszechobecni gondolierzy, którzy akurat mieli zmianę wachty. Zeszli na ląd i prowadzili głośne dyskusje żywo gestykulując, albo po prostu zanurzyli nosy w ekrany smartfonów. Charakterystyczne pasiaste swetry przypomniały mi na chwilę o zebrach, które tak niedawno mieniły mi się w oczach na kenijskim safari.




Gdy słońce zaczyna chować się za horyzont, sylwetki pałaców, kościołów i koślawych dzwonnic odznaczają się na tle nieba mieniącego się barwami złocistego pomarańczu. Wraz z nadejściem zmierzchu barwy przechodzą w róż, purpurę i szarzejący błękit. Fale łapczywie łapią ostatnie promienie słońca. Gdy nadchodzi ciemność ulice pustoszeją i można kluczyć przez dłuższy czas uliczkami nie napotykając żywego ducha i wsłuchując się w historie opowiadane przez stare mury: o weneckich kupcach, bardach i kurtyzanach, miłosnych podbojach Casanowy czy snutych przez dożów intrygach i planach krucjat.



Tyle słów, niech resztę historii dopowiedzą poniższe zdjęcia.



Lew - symbol św. Marka i Wenecji

Zattere - wymarzona okolica na popołudniową passeggiatę
Warsztat szkutniczy w okolicy Zattere

czwartek, 12 marca 2015

Negombo. Tuk-tuki, cynamon i kokosy


„Słoń­ce roz­ża­rzo­ne ośle­pia; wszę­dzie uno­szą się sta­da kru­ków za­pa­mię­ta­le kra­czą­cych. Nie tępią ich tu z po­wo­du ich dzia­łal­no­ści pu­blicz­nej, ja­ko zbie­ra­czy od­pad­ków i śmie­ci.

(…) Wra­że­nie wprost strasz­ne. Ten nadmiar ży­cia, roz­wy­drze­nie form i ko­lo­rów dzia­ła przy­gnę­bia­ją­co. Jest w tym ja­kiś dzi­ki bez­sens, zby­tek i roz­rzut­ność, nie­po­ko­ją­ca si­ła i na­mięt­ność gra­ni­czą­ca z sza­łem.

Do­zna­je się po­czu­cia wła­snej sła­bo­ści i jak­by nie­do­łę­stwa w ja­kiś dziw­nie nie­przy­jem­ny spo­sób. Po­tę­gu­je to wra­że­nie obez­wład­nia­ją­cy upał i wil­got­na dusz­ność: po­wie­trze mo­kre i roz­pa­lo­ne szczy­pie w nos przy od­dy­cha­niu, jak pa­ra w łaź­ni rzym­skiej.


(…) Ogól­ne wra­że­nie ja­sne­go tro­pi­kal­ne­go dnia jest po­nu­re i groź­ne. Zda­je się, że to ja­kiś mę­czą­cy, go­rącz­ko­wa­ty kosz­mar, w któ­rym wszyst­ko sta­je się ol­brzy­mie, pięk­ne w swej po­twor­no­ści i zło­wro­gie i przy­tła­cza nie­szczę­sne­go, cho­re­go czło­wie­ka.”*


Takimi słowami opisał Witkacy swoje pierwsze zderzenie z tropikalną rzeczywistością podczas podróży na Cejlon. Targające nim emocje wywołane kontaktem z wybujałą, egzotyczną naturą i innymi rasami ludzkimi opisał w reportażu "Z podróży do Tropików" dla "Echa Tatrzańskiego" oraz w listach do rodziców. Jeden z nich podsumowuje słowami "Wszystko to się we mnie nie mieści psychicznie", co chyba najwymowniej oddaje desperację Witkacego, zmęczenie nadmiarem bodźców i wrażeń wywołanych  znalezieniem się na tak obcym, niezbadanym gruncie.



Po powrocie ze Sri Lanki, która nosiła nazwę Cejlon do 1972 roku z ciekawości sięgnęłam po reportaż Witkacego. Nie mogłam się nadziwić, jak pod wieloma względami nie stracił on na aktualności i spore fragmenty równie dobrze opisywać mogły by dzisiejsze realia. Podobnie ma się sprawa, jeśli chodzi o subiektywne odczucie oszołomienia ekspansywną, egzotyczną rzeczywistością. Wydawałoby się, że żyjąc w globalnej wiosce, mając kraje tropikalne niemal w zasięgu ręki, nie powinny one wywoływać tak silnego wrażenia. A jednak za każdym razem to pierwsze uderzenie gorącego powietrza wychodząc z lotniska, widok rozbuchanej, soczystej natury, skwar południowego słońca i intensywność monsunowych ulew, sprawiają, że czuję dreszczyk emocji wywołany obcowaniem z żywiołami we wciąż nie pojętej dla mnie formie, tak stłumionymi w klimatach umiarkowanych.

Podobnie jak Witkacy, pierwsze co zwróciło moją uwagę to rozżarzone słońce sprawiające, że nie sposób nie mrużyć oczu. Oraz stada kruków nadające tej rajskiej przyrodzie jakąś złowrogą otoczkę, rodem z filmu Hitchcocka.

Początkowo planowałam wybrać się do Kolombo - największego miasta na wyspie. Przekonana byłam, że jest to stolica Sri Lanki, jak się okazuje jednak funkcję tę pełni niewielkie miasto nieopodal Kolombo, którego nazwa grozi połamaniem języka. Nie będę więc nawet próbować, pozwólcie, że skopiuję z WikipediiSri Dźajawardanapura Kotte. 

Ostatecznie wybrałam się jednak do Negombo położonego nieopodal lotniska. Dostałam wcześniej dane teleadresowe do godnego zaufania kierowcy, który podobno z chęcią obwozi przyjezdnych po okolicy. Zadzwoniłam, a po 10 minutach czerwony tuk-tuk (po polsku to się nazywa chyba motoriksza) stał i turkotał przed hotelową bramą, witaj przygodo!


Nasz czerwoniasty tuk-tuk

Bez żadnego konkretnego planu działania postanowiłam zdać się całkowicie na naszego kierowcę, któremu na imię było Janaka. Ten ruszył slalomem przed siebie, a mknąc mijaliśmy kolejne tuk-tuki, obwieszone ciężkimi kokosami palmy i idących poboczami mieszkańców pobliskich wiosek, kryjących się przed agresywnymi promieniami słońca w cieniu barwnych parasoli. Na poboczu kwitł też handel, w słońcu lśniły dojrzałe, tropikalne owoce, tu i tam mijaliśmy stragany zoologiczne, ze złotymi rybkami pływającymi w kółko wewnątrz wypełnionych wodą plastikowych torebek zawieszonych na specjalnych stojakach, lub po prostu na gałęziach drzew.


Łodzie rybackie
Jeden z licznych kanałów łączących lagunę z otwartym morzem

























Wszędzie mijaliśmy też tradycyjne łodzie, i sieci rybackie, tu i tam suszyły się na chodnikach małe rybki. Nie da się ukryć, że rybołówstwo jest w okolicy dominującym źródłem utrzymania.

Na początek Janaka zapytał, czy mamy ochotę przystanąć na kokosa. Jasne, czemu nie! Jak się okazało, zatrzymaliśmy się w lokalnej spelunie, gdzie nalano nam do salaterek sfermentowaną, wysokoprocentową wodę kokosową. Zanurzyłam koniec języka, i szybko się okazało, że trunek ten jest całkowicie niepijalny. Mimo najszczerszych chęci, w obawie o rozstrój żołądka w porę wycofałam się z konsumpcji, co wzbudziło sporą sensację wśród bywalców i ogólną salwę śmiechu.


Wesołe towarzystwo w przydrożnej spelunie
Niech was oczy nie mylą, to nie są butelki ze Spritem...

Następnie pojechaliśmy do bogato zdobionej świątyni buddyjskiej. Do jej wnętrza wchodziło się przez paszczę jakiegoś stwora, a nad całym kompleksem dominował wielki posąg Buddy. Jego postać pojawiała się też na licznych rzeźbach, czy na znanym mi już z innych świątyń posągu leżącego Buddy o spokojnym, błogim wyrazie twarzy. Na ścianach wymalowane postacie, rośliny i zwierzęta przepoczwarzające się w plastyczne płaskorzeźby, jakieś historie nieznanej mi treści o podróżach astralnych przez kolejne wcielenia.


Sri Lanka to religijny tygiel. Tu akurat buddyjska świątynia


Jak widać, bramy świątyń dla każdego stoją otworem

Następnym przystankiem okazała się mała, ukryta zatoczka, gdzie mieszkał kumpel Janaki. Ten, zaczął zaraz wyprawiać jakieś cuda i dziwy wyławiając z wody coraz to dziwniejsze morskie stwory. Po tej lekcji biologii morskiej, Janaka o dziwo zawiózł nas wprost do swojego domu. Tam czekała na nas córka, która właśnie wróciła ze szkoły. Miała 14 lat, włosy zaplecione w długie, czarne warkocze i nieśmiało wyglądała z sąsiedniego pokoju. 


Zaciszna zatoczka
Przyspieszony kurs biologii morskiej

Jeśli chodzi o sam dom, trudno o skromniejsze wnętrze - na podłodze klepisko, obskrobane, zmurszałe ściany. Ogólnie całe domostwo sprawiało wrażenie istnej prowizorki, jak chyba wszystko, na Sri Lance. W salonie, oczywiście nie licząc telewizora, znajdował się dosłownie 1 mebel - wyleniała kanapa pokryta bordową, aksamitną tapicerką, na której zostałyśmy honorowo usadzone. Janaka i jego córka zrobili sobie z nami zdjęcia chyba we wszystkich możliwych konfiguracjach - do rodzinnego albumu, po czym ruszyliśmy dalej.

Czas na spróbowanie jakiś lokalnych smakołyków. Kuchnia lankijska jest pyszna, a jej podstawą są produkty takie jak: ryż, ryby i owoce morza, mleko kokosowe i oczywiście przyprawy. Mowa tu głównie o cynamonie, pieprzu, wanilii, kardamonie, gałce muszkatołowej, goździkach, które swego czasu cenniejsze były niż złoto i wzbudzając pożądanie zwabiły na Cejlon kolejne, następujące po sobie imperia kolonialne.

Kuchnia Sri Lanki do dziś nie stroni od przypraw, a zwłaszcza od ognistych papryczek chilli. Dominują zwłaszcza rewelacyjne curry na bazie mleka kokosowego - palce lizać! Owoce morza są świeże, zazwyczaj wyłowione zostały nieopodal miejsca, w którym trafiają na patelnię.

Smaki Sri Lanki

Żar wywołany naszymi pikantnymi daniami nieco łagodził dochodzący od oceanu szum fal. Po posiłku przeszliśmy się jeszcze po pięknej plaży w Negombo. Woda była zbyt kusząca aby do niej nie wskoczyć. Prądy morskie są tam jednak tak silne, że oddalenie się dalej, niż na kilka metrów od brzegu może skończyć się tragicznie, o czym zresztą informują tablice na każdym kroku. Zachód słońca zwabił wielu spacerowiczów, którzy stali na brzegu przyglądając się wylewającym się na brzeg falom. Na wietrze powiewały białe żagle tradycyjnych, asymetrycznych łodzi rybackich zwyanych "oruwa" i szumiały liście palm kokosowych. Na tle nieba majaczyły czarne sylwetki hałaśliwych kruków.

Plaża w Negombo
Po szkole

Sri Lanka w sanskrycie oznacza "olśniewający kraj". Stojąc o zachodzie słońca na plaży w Negombo, nie mogłam wyobrazić sobie trafniejszej nazwy.



* do pełnego reportażu odsyłam na bloga podrozniccy.com: Z podróży do Tropików - reportaż Stanisława Ignacego Witkiewicza

czwartek, 5 marca 2015

Nairobi. Simba znaczy lew




W przypadku większości metropolii świata, lądując w nocy samolotem możemy już z daleka zobaczyć bijącą od miasta łunę, migoczące światła budowli i lśniące pasy wyznaczające ulice i pasma autostrad. Zataczając kolejne kręgi nad 3-milionowym Nairobi jedyne, co było widać za oknem to nieprzebrana ciemność przełamana dopiero w momencie zetknięcia się samolotu z ziemią. 

Droga do hotelu, pozornie niedługa, trwała wieczność. Swój udział w tym mieli gęsto rozstawieni na skrzyżowaniach policjanci, wydający kierowcom polecenia zupełnie niekompatybilne z tym, co wskazywały światła drogowe, wprowadzając tym samym ogólny chaos komunikacyjny. Po drodze raz po raz mijaliśmy matatu tak bardzo wpisane w miejski krajobraz Nairobi. Ten fantazyjny środek transportu można określić jako muzyczne autobusy w stylu gangsta. Kierowcy wypisują na karoserii różne hasła jak "Good is Great" albo "Too late to apologize!" często ozdabiając ją wizerunkami np. jakiegoś rappera, bin Ladena albo Obamy. Jakby tego było mało, podróż klientów umilają też dudniące z głośników hity i pstrokate światła stroboskopowe, po prostu odlot!

Mój busik był niestety nieco mniej fantazyjny, ale droga i tak dostarczyła mi sporo atrakcji. Do tego stopnia, że gdy w końcu dotarłam do celu podróży uznałam, że czas na relaks i wieczór upłynął mi pod znakiem lokalnego piwka - Tuskera wypitego w doborowym towarzystwie.

Poranny widok z okna przypomniał mi o poprzednim wieczorze

Następnego ranka czekał mnie niezmiernie intensywny program. Jedno z moich wielkich marzeń z czasów dzieciństwa miało się niebawem ziścić - safari w Parku Narodowym Nairobi. Nie wzięłam jednak początkowo pod uwagę realiów afrykańskich, i tego, że na drodze miała stanąć jeszcze lawina problemów natury organizacyjnej. Kierowca vana, który miał zabrać nas na safari przyjechał z 3-godzinnym opóźnieniem, przez cały ten czas zapewniając, że stoi na światłach i będzie za 10 minut. Jak mówi afrykańskie przysłowie "Cierpliwy nawet kamień ugotuje" - tak więc czekaliśmy niewzruszeni. Nie da się ukryć, że według tutejszej percepcji czas nie jest wartością linearną, a raczej czymś subiektywnym i plastycznym, to znaczy dającym kształtować się pod konkretne okoliczności.

Kolejny wniosek, który niestety szybko wyciągnęliśmy to taki, że zapłata "podatku od białej twarzy" na każdym kroku jest właściwie nieunikniona. Co więcej, im bardziej staraliśmy się uciąć koszty przez ograniczenie sieci pośredników, tym bardziej obracało się to przeciwko nam i windowano nam cenę.

Strzeżona brama do Parku Narodowego Nairobi

Nie do opisania jest więc uczucie ulgi, gdy wreszcie znalazłam się wśród traw sawanny, mknąc jeepem po wertepach wzburzając tumany kurzu. Towarzyszył nam uzbrojony po zęby kierowca, który szczerze mówiąc wyglądał potulnie jak baranek w towarzystwie przewodniczki Paulinne. Była tak słusznej postury, że mimo czerwonej sukienki i butów na obcasie, banda kłusowników czy innych zbirów na jej widok uciekłaby w popłochu!

Nasza przewodniczka Paulinne i kierowca
Wodopój


Rodzinka guźców


















































Stado zebr na obrzeżach parku

My za to byliśmy uzbrojeni w aparaty fotograficzne, gotowi na bezkrwawe łowy. Mijając trawy i knieje wytężaliśmy wzrok wypatrując w skupieniu czwórki z tzw, Wielkiej Piątki Afryki (lew, słoń, bawół, nosorożec, lampart). W tym akurat parku narodowym do kompletu brakuje tylko słoni, które spotkać można choćby w Parku Narodowym Masaai Mara lub Serengeti.

Bawoły afrykańskie
Nasze auto



























Cieszyłam się jak dziecko, gdy na horyzoncie pojawiły się pierwsze antylopy, tuż za nimi stada bawołów i ślicznych zebr z zebrzątkami, Udało mi się zobaczyć też guźce i dwa leniwe krokodyle, które przycupnęły na brzegu wodopoju, tuż przy cielsku upolowanej wcześniej zebry. Nawet nieśmiały hipopotam wychylił na chwilę uszy z sadzawki, a dwa nosorożce starały się pozostać niezauważone wśród stada bawołów. 

Porzucona zdobycz
A tu sprawca zbrodni z poprzedniego obrazka

Antylopa Impala

O ile my wykazaliśmy się dużą dozą cierpliwości dla kierowcy, to nie można tego niestety powiedzieć o dzikich kotach, które skryły się w buszu przed promieniami południowego słońca. Paulinne dwoiła się i troiła, żeby pokazać nam choćby jednego lwa lub geparda, ale jak wiadomo koty - duże i małe, mają w swojej naturze to, że chodzą swoimi własnymi ścieżkami. Tylko raz wśród sawanny mignęło mi centkowane futro - jak się okazało był to serwal, mniejszy kuzyn wielkich afrykańskich kotów.

Zagadka dla spostrzegawczych
Zebry zaprotestowały

Ta żyrafa leży w trawie




















































Po drodze zatrzymaliśmy się przy Ivory Burning Site Monument - wielkim stosie niemal całkowicie spopielonej kości słoniowej . To tu w 1989 roku ówczesny prezydent Kenii podpałił 60 ton skonfiskowanej kości słoniowej i rogów nosorożców wypowiadając wojnę kłusownikom. 25 lat później wojna ta jest wciąż daleka od wygranej, czego świadectwem może być to, że zaledwie 2 dni temu, obecny prezydent Kenii - Uhuru Kenyatta podpalił widoczny na zdjęciach stos 15 ton kości słoniowej, dla której zabito ponad 1,500 słoni.

Urodzajna dolina
Ivory Burning Site. Po lewej pomnik z 1989 a po prawej nowy stos zapalony 2 dni temu




















































Pomimo początkowych trudności safari było fantastyczne i pozwoliło mi na jeden dzień przenieść się w świat filmów dokumentalnych National Geographic, które nałogowo oglądałam w dzieciństwie. Wytrzęsiona jazdą po bezdrożach i zmęczona palącym słońcem oraz wysilaniem wzroku, porządnie zgłodniałam. Myślę, że zjadłabym i antylopę z kopytami, jakby się jakaś akurat nawinęła. Postawiłam jednak ostatecznie na łatwiejszą zdobycz, ale przynajmniej postanowiłam spróbować jakiś kenijskich specjałów. Chyba ten dzień wśród drapieżników i ich ofiar sprawił, że nabrałam ochoty na mięsną ucztę. Popiłam tonikiem w ramach profilaktyki anty-malarycznej, po tym, jak poprzedniego wieczora pokąsały mnie komary. Jako dodatki do dania głównego - klasyk - ugali i kachumbari. Kachumbari to po prostu sałatka z drobno pokrojonych pomidorów, cebulki i papryczki chilli. Ugali - papka z mąki kukurydzianej o różnych stanach skupienia, jest dla Kenijczyków tym, czym dla Włochów makaron. Z tą różnicą, że dla wielu mieszkańców stanowi nie tyle podstawę diety, co jedyne spożywane podczas dnia pożywienie. 

Na horyzoncie odległe o niecałe 10km Nairobi
Różne kawałki z rusztu z ugali i kachumbari. Do tego tonik - przyda się trochę chininy

To tyle z moich najświeższych afrykańskich impresji, na zakończenie fragment z "Pożegnania z Afryką" Karen Blixen i jeden z najpiękniejszych filmowych motywów muzycznych wszechczasów:

"Gdy człowiek raz uchwyci rytm Afryki, stwierdza potem, że powtarza się on w całej muzyce kontynentu. To, czego się nauczyłam od zwierząt , przydało mi się także wtedy, gdy miałam do czynienia z miejscowymi ludźmi... Po zetknięciu się z rodowitymi mieszkańcami Afryki dostosowałam rytm swojego codziennego życia do taktu afrykańskiej orkiestry"



Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...