poniedziałek, 29 grudnia 2014

W oparach duriana, czyli wizyta w Kuala Lumpur


Uwielbiam Azję Południowo- Wschodnią! Ten skrawek Ziemi kusi podróżników tropikalnym klimatem, bujną roślinnością, pysznym jedzeniem, szalonym życiem nocnym a przy tym jest tam względnie bezpiecznie i przyjaźnie dla portfela (no może poza Singapurem). Tym razem odwiedziłam Kuala Lumpur, miasto, które może nam zapewnić wszystkie powyższe atrakcje. 

Dwie wieże i nadciągający monsun
Nowoczesne oblicze KL

W cieniu Petronas Towers


Po nocnym locie potrzebna mi była chwila na regenerację sił. Nie potrafię opisać słowami mojego zachwytu, gdy odsłoniłam zasłony hotelowego pokoju, a spoza nich wyłoniły się dwie bliźniacze wieże Petronas, zwane tu KLCC. Jak mówi Wikipedia, mierzą one 452 m i w latach 1998-2004 były najwyższymi budynkami świata. Można dodać do tego kolejne 150 m, bo tak głęboko wgłąb ziemi sięgają ich fundamenty.

Obłędny widok z hotelowego pokoju


























To od tego symbolu stolicy Malezji rozpoczęłam spacer po KL. Zdawać by się mogło, że przybywając z Dubaju trudno się jeszcze zachwycić jakimiś wieżowcami, ale Petronas Twin Towers są naprawdę piękne, szczególnie nocą. Wewnątrz wież znajduje się centrum handlowe, które ogarnęła w tym czasie przedświąteczna gorączka. Wszechobecne choinki, jemioły i sztuczny śnieg sprawiły, że szybko zapomniałam o tropikach na zewnątrz. 

W centrum KL można też natrafić na prawdziwą dżunglę

Z drugiej strony wież znajduje się przyjemny park dający wytchnienie od zgiełku wielkiego miasta, z fantastycznymi ścieżkami biegowymi wyłożonymi tartanem wijącymi się pośród zieleni, placami zabaw i fontannami. Mam już w bliskiej perspektywie powrót do Kuala Lumpur, tym razem nie zapomnę zapakować do walizki adidasów!


Osobliwości Jalan Alor


Wieczorem udałam się w jedyne słuszne miejsce, czyli Jalan Alor. Trochę po drodze pobłądziłam, ale gdy już odnalazłam poszukiwany adres, nie miałam żadnych wątpliwości, że to właśnie tam chciałam trafić. Tętniąca życiem ulica szczelnie wypełniona wszelkiej maści tanimi jadłodajniami, hostelami, straganami z owocami i różnymi egzotycznymi smakołykami. Biesiadowanie umilają różnego rodzaju dziwne indywidua i kalecy śpiewający łzawe malajskie przeboje. To miejsce chyba można porównać tylko do Khao San Road w Bangkoku. 

Tętniąca życiem Jalan Alor

Jako, że miejsce to zdecydowanie zaostrza apetyt, postanowiłam spróbować kilka tutejszych specjałów. Dominuje tu kuchnia fusion łącząca smaki wszystkich regionów Azji Południowo-Wschodniej i Chin - unikatowy mix,właściwy chyba tylko tej ulicy. Nie mogłabym sobie odmówić pysznych szaszłyków satay w sosie z orzeszków ziemnych. Zwieńczeniem wieczoru okazała się smażona żaba rozmiarów sporej przepiórki. Jeśli chodzi o ocenę sensoryczną, to nie będę oryginalna i powiem tyle, że smakuje jak kurczak. Nieco zaskoczył mnie sposób podania - w towarzystwie nożyc biurowych, którymi można jednym sprawnym cięciem odkroić preferowaną kończynę. Bardzo praktycznie!

Produkt w stanie surowym...
...a tu już po kilku minutach gotowy do konsumpcji 

Na deser król malezyjskich owoców, któremu przypisywanie są niezliczone właściwości prozdrowotne - durian. Podobno podnosi odporność organizmu, pozwala walczyć z anemią, depresją, a w dodatku jest silnym afrodyzjakiem. Szkoda tylko, że śmierdzi padliną, a jego konsystencja też nie jest zbyt przyjemna dla podniebienia, ale Malezyjczycy rozkoszują się właśnie tym wydzielanym przez niego charakterystycznym aromatem. Do odważnych świat należy, więc próbujemy! Skosztowałam nieco cuchnącego miąższu, ale zetknięcie z durianem okazało się być po prostu ponad moje siły. Warto dodać, że wydzielana przez duriana woń jest tak intensywna, że posiadanie go w wielu miejscach publicznych jest zakazane i karane grzywną.

Obiekt malezyjskiej dumy, owoc nad owocami, król Durian!

Zanim wróciłam do hotelu zatrzymałam się na sesję refleksologiczną. Na rogu każdej niemal ulicy można położyć się na leżaczku i oddać w ręce masażystów, którzy poprzez uciskanie określonych miejsc na stopach gwarantują przywrócenie harmonii organizmu. Masaż był na równi bolesny, co przyjemny, i jak zapewniła siłująca się z moimi stopami Malajka - "today pain, tomorrow feel good", więc nie oponowałam, tylko lekko odpłynęłam odurzona wonią ziołowych olejków.


W tyglu kultur, języków i wyznań


O poranku wybrałam się na targ Pasar Seni. Widoczny z daleka, błękitny budynek mieści mnóstwo straganów i butików z zabawkami, ubraniami i wyrobami tradycyjnego rękodzieła, Można też zatrzymać się na lody durianowe, satay albo porcję pysznych owoców. Ja zaczęłam od śniadania serwowanego tradycyjnie na liściu banowca. 

Graffitti na stacji metra w drodze na targ Pasar Seni
Kasturi Walk i błękitny budynek Pasar Seni w tle
Pożywne śniadanie na liściach bananowca

Z Pasar Seni rzut kamieniem do Chinatown skupionego wokół Petaling Street - tutaj z kolei królują stragany z chińskimi podróbkami. Okolica jest całkiem przyjemna, można tu odwiedzić kilka świątyń - hinduistyczną Sri Mahamariamman, czy też taoistyczną świątynię Guan Di. Tutaj, jak i na każdym kroku można poczuć kosmopolityczną, synkretyczną naturę Kuala Lumpur. Różnorodność wierzeń, języków i narodowości zdaje się tworzyć tu jeden, harmonijnie funkcjonujący miejski organizm.

Misterna dekoracja świątyni Sri Mahamariamman
Piękne girlandy kwiatów ofiarowywane bogom jako wota
Świątynia Guan Di po drugiej stronie ulicy
Okolice Chinatown

To tyle na początek, już niedługo znów będę miała przyjemność odwiedzić KL, plan na kolejną wizytę - Batu Caves, inshallah!



poniedziałek, 15 grudnia 2014

Mediolan w dniu świętego Ambrożego


Ostatnimi czasy trochę zabałaganiłam ale wraz z tym wpisem obwieszczam reaktywację bloga. Kolejne podróże, które zaowocowały mnóstwem zdjęć wciąż niezgranych na komputer, planami miast, biletami wstępu, obcymi walutami i pałętającymi się wszędzie luźnymi karteluszkami z zapiskami dotyczącym odwiedzonych ostatnio miejsc - bliższych i dalszych.

Na początek powrót na znajome tereny - do Italii, a ściślej mówiąc - do Mediolanu. Tak się akurat zdarzyło, że moja wizyta w tym mieście zbiegła się z obchodami święta, ku czci jego patrona - św. Ambrożego. Mają one miejsce co roku 7 grudnia i wyznaczają początek okresu świątecznego.

Majestatyczne Duomo górujące nad miastem

Gdy samolot wreszcie przebił się przez spowijające Mediolan mgły i gęste, kłębiące się chmury, od razu złapałam pociąg, który zawiózł mnie z lotniska wprost do centrum miasta. Jako, że pora była wczesna, jedyną słuszną decyzją mogło być udanie się do kawiarni na rogalika z nutellą i filiżankę cappuccino.



Sezon na pieczone kasztany w pełni!
To mnie nieco zaktywizowało, w związku z czym ruszyłam przed siebie. Szybko dotarłam do Castello Sforzesco, wokół którego rozpościerał się jarmark świąteczny. Kolorowe stragany ze smakołykami z różnych regionów Włoch, zabawkami, książkami, gadżetami AGD, zapach pieczonych kasztanów a pośród tego wszystkiego wolno płynąca rzeka ludzi. Nie dość, że było święto patrona, to jeszcze niedziela, w związku z czym w mieście panowała wyjątkowa atmosfera. Mieszkańców ogarnęła chyba tego dnia istna gorączka zakupów. Wystrojeni przechadzali się między ekskluzywnymi butikami trzymając na smyczach miniaturowe pieski ubrane w szykowne kubraczki od Prady.


Niedzielne przechadzki
Baczny obserwator

Na placu przed katedrą stoi ogroomna choinka. Galeria Vittorio Emanuele za rusztowaniem - ostatnio gdzie bym nie pojechała natrafiam na zabytki ukryte za gigantycznymi plandekami w związku z pracami renowacyjnymi. Pośrodku galerii na posadzce znajduje się mozaika przedstawiająca byka. Jak głosi legenda, trzykrotne obrócenie się na pięcie na jego genitaliach przynosi szczęście. Chętnych na to, aby w ten sposób pomóc swojemu losowi było tak wielu, że straciłam cierpliwość i odłożyłam ten punkt programu na kolejny raz.

Oblężenie galerii Vittorio Emanuele.



Walka o najlepsze panzerotti w Milano
Cierpliwości za to nie zabrakło mi u Luiniego, czekając w dłuuugiej kolejce na najsłynniejsze w mediolanie panzerotti - smakowitą przekąskę przypominającą calzone w pączkowym cieście, dostępną zarówno w słodkiej jak i wytrawnej wersji. Czas w kolejce szybko upłynął na pogawędkach, a same panzerotti skonsumowane na pobliskim krawężniku nie zawiodły oczekiwań.


Uczta na krawężniku pod piekarnią Luini

Risotto alla milanese
Odwiedziłam też Navigli - dzielnicę poprzecinaną kanałami, wzdłuż których ciągną się bary, restauracje - idealne miejsce na popołudniową passeggiatę. Navigli szczególnie warte odwiedzenia są w porze aperitivo, wtedy właśnie zaczynają tętnić życiem. Risotto alla milanese i lampka wina z widokiem na kanał były doskonałym dopełnieniem dnia. Na koniec jeszcze pojechałam rzucić okiem na Duomo wieczorową porą. Chłodne grudniowe powietrze i wielka choinka mnie szczerze rozradowały, jak przyjemnie wraca się do Europy!



Navigli o zmierzchu powoli budzą się do życia
Sezon na lody trwa cały rok!
Mediolan w grudniowym wydaniu

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...