poniedziałek, 29 grudnia 2014

W oparach duriana, czyli wizyta w Kuala Lumpur


Uwielbiam Azję Południowo- Wschodnią! Ten skrawek Ziemi kusi podróżników tropikalnym klimatem, bujną roślinnością, pysznym jedzeniem, szalonym życiem nocnym a przy tym jest tam względnie bezpiecznie i przyjaźnie dla portfela (no może poza Singapurem). Tym razem odwiedziłam Kuala Lumpur, miasto, które może nam zapewnić wszystkie powyższe atrakcje. 

Dwie wieże i nadciągający monsun
Nowoczesne oblicze KL

W cieniu Petronas Towers


Po nocnym locie potrzebna mi była chwila na regenerację sił. Nie potrafię opisać słowami mojego zachwytu, gdy odsłoniłam zasłony hotelowego pokoju, a spoza nich wyłoniły się dwie bliźniacze wieże Petronas, zwane tu KLCC. Jak mówi Wikipedia, mierzą one 452 m i w latach 1998-2004 były najwyższymi budynkami świata. Można dodać do tego kolejne 150 m, bo tak głęboko wgłąb ziemi sięgają ich fundamenty.

Obłędny widok z hotelowego pokoju


























To od tego symbolu stolicy Malezji rozpoczęłam spacer po KL. Zdawać by się mogło, że przybywając z Dubaju trudno się jeszcze zachwycić jakimiś wieżowcami, ale Petronas Twin Towers są naprawdę piękne, szczególnie nocą. Wewnątrz wież znajduje się centrum handlowe, które ogarnęła w tym czasie przedświąteczna gorączka. Wszechobecne choinki, jemioły i sztuczny śnieg sprawiły, że szybko zapomniałam o tropikach na zewnątrz. 

W centrum KL można też natrafić na prawdziwą dżunglę

Z drugiej strony wież znajduje się przyjemny park dający wytchnienie od zgiełku wielkiego miasta, z fantastycznymi ścieżkami biegowymi wyłożonymi tartanem wijącymi się pośród zieleni, placami zabaw i fontannami. Mam już w bliskiej perspektywie powrót do Kuala Lumpur, tym razem nie zapomnę zapakować do walizki adidasów!


Osobliwości Jalan Alor


Wieczorem udałam się w jedyne słuszne miejsce, czyli Jalan Alor. Trochę po drodze pobłądziłam, ale gdy już odnalazłam poszukiwany adres, nie miałam żadnych wątpliwości, że to właśnie tam chciałam trafić. Tętniąca życiem ulica szczelnie wypełniona wszelkiej maści tanimi jadłodajniami, hostelami, straganami z owocami i różnymi egzotycznymi smakołykami. Biesiadowanie umilają różnego rodzaju dziwne indywidua i kalecy śpiewający łzawe malajskie przeboje. To miejsce chyba można porównać tylko do Khao San Road w Bangkoku. 

Tętniąca życiem Jalan Alor

Jako, że miejsce to zdecydowanie zaostrza apetyt, postanowiłam spróbować kilka tutejszych specjałów. Dominuje tu kuchnia fusion łącząca smaki wszystkich regionów Azji Południowo-Wschodniej i Chin - unikatowy mix,właściwy chyba tylko tej ulicy. Nie mogłabym sobie odmówić pysznych szaszłyków satay w sosie z orzeszków ziemnych. Zwieńczeniem wieczoru okazała się smażona żaba rozmiarów sporej przepiórki. Jeśli chodzi o ocenę sensoryczną, to nie będę oryginalna i powiem tyle, że smakuje jak kurczak. Nieco zaskoczył mnie sposób podania - w towarzystwie nożyc biurowych, którymi można jednym sprawnym cięciem odkroić preferowaną kończynę. Bardzo praktycznie!

Produkt w stanie surowym...
...a tu już po kilku minutach gotowy do konsumpcji 

Na deser król malezyjskich owoców, któremu przypisywanie są niezliczone właściwości prozdrowotne - durian. Podobno podnosi odporność organizmu, pozwala walczyć z anemią, depresją, a w dodatku jest silnym afrodyzjakiem. Szkoda tylko, że śmierdzi padliną, a jego konsystencja też nie jest zbyt przyjemna dla podniebienia, ale Malezyjczycy rozkoszują się właśnie tym wydzielanym przez niego charakterystycznym aromatem. Do odważnych świat należy, więc próbujemy! Skosztowałam nieco cuchnącego miąższu, ale zetknięcie z durianem okazało się być po prostu ponad moje siły. Warto dodać, że wydzielana przez duriana woń jest tak intensywna, że posiadanie go w wielu miejscach publicznych jest zakazane i karane grzywną.

Obiekt malezyjskiej dumy, owoc nad owocami, król Durian!

Zanim wróciłam do hotelu zatrzymałam się na sesję refleksologiczną. Na rogu każdej niemal ulicy można położyć się na leżaczku i oddać w ręce masażystów, którzy poprzez uciskanie określonych miejsc na stopach gwarantują przywrócenie harmonii organizmu. Masaż był na równi bolesny, co przyjemny, i jak zapewniła siłująca się z moimi stopami Malajka - "today pain, tomorrow feel good", więc nie oponowałam, tylko lekko odpłynęłam odurzona wonią ziołowych olejków.


W tyglu kultur, języków i wyznań


O poranku wybrałam się na targ Pasar Seni. Widoczny z daleka, błękitny budynek mieści mnóstwo straganów i butików z zabawkami, ubraniami i wyrobami tradycyjnego rękodzieła, Można też zatrzymać się na lody durianowe, satay albo porcję pysznych owoców. Ja zaczęłam od śniadania serwowanego tradycyjnie na liściu banowca. 

Graffitti na stacji metra w drodze na targ Pasar Seni
Kasturi Walk i błękitny budynek Pasar Seni w tle
Pożywne śniadanie na liściach bananowca

Z Pasar Seni rzut kamieniem do Chinatown skupionego wokół Petaling Street - tutaj z kolei królują stragany z chińskimi podróbkami. Okolica jest całkiem przyjemna, można tu odwiedzić kilka świątyń - hinduistyczną Sri Mahamariamman, czy też taoistyczną świątynię Guan Di. Tutaj, jak i na każdym kroku można poczuć kosmopolityczną, synkretyczną naturę Kuala Lumpur. Różnorodność wierzeń, języków i narodowości zdaje się tworzyć tu jeden, harmonijnie funkcjonujący miejski organizm.

Misterna dekoracja świątyni Sri Mahamariamman
Piękne girlandy kwiatów ofiarowywane bogom jako wota
Świątynia Guan Di po drugiej stronie ulicy
Okolice Chinatown

To tyle na początek, już niedługo znów będę miała przyjemność odwiedzić KL, plan na kolejną wizytę - Batu Caves, inshallah!



poniedziałek, 15 grudnia 2014

Mediolan w dniu świętego Ambrożego


Ostatnimi czasy trochę zabałaganiłam ale wraz z tym wpisem obwieszczam reaktywację bloga. Kolejne podróże, które zaowocowały mnóstwem zdjęć wciąż niezgranych na komputer, planami miast, biletami wstępu, obcymi walutami i pałętającymi się wszędzie luźnymi karteluszkami z zapiskami dotyczącym odwiedzonych ostatnio miejsc - bliższych i dalszych.

Na początek powrót na znajome tereny - do Italii, a ściślej mówiąc - do Mediolanu. Tak się akurat zdarzyło, że moja wizyta w tym mieście zbiegła się z obchodami święta, ku czci jego patrona - św. Ambrożego. Mają one miejsce co roku 7 grudnia i wyznaczają początek okresu świątecznego.

Majestatyczne Duomo górujące nad miastem

Gdy samolot wreszcie przebił się przez spowijające Mediolan mgły i gęste, kłębiące się chmury, od razu złapałam pociąg, który zawiózł mnie z lotniska wprost do centrum miasta. Jako, że pora była wczesna, jedyną słuszną decyzją mogło być udanie się do kawiarni na rogalika z nutellą i filiżankę cappuccino.



Sezon na pieczone kasztany w pełni!
To mnie nieco zaktywizowało, w związku z czym ruszyłam przed siebie. Szybko dotarłam do Castello Sforzesco, wokół którego rozpościerał się jarmark świąteczny. Kolorowe stragany ze smakołykami z różnych regionów Włoch, zabawkami, książkami, gadżetami AGD, zapach pieczonych kasztanów a pośród tego wszystkiego wolno płynąca rzeka ludzi. Nie dość, że było święto patrona, to jeszcze niedziela, w związku z czym w mieście panowała wyjątkowa atmosfera. Mieszkańców ogarnęła chyba tego dnia istna gorączka zakupów. Wystrojeni przechadzali się między ekskluzywnymi butikami trzymając na smyczach miniaturowe pieski ubrane w szykowne kubraczki od Prady.


Niedzielne przechadzki
Baczny obserwator

Na placu przed katedrą stoi ogroomna choinka. Galeria Vittorio Emanuele za rusztowaniem - ostatnio gdzie bym nie pojechała natrafiam na zabytki ukryte za gigantycznymi plandekami w związku z pracami renowacyjnymi. Pośrodku galerii na posadzce znajduje się mozaika przedstawiająca byka. Jak głosi legenda, trzykrotne obrócenie się na pięcie na jego genitaliach przynosi szczęście. Chętnych na to, aby w ten sposób pomóc swojemu losowi było tak wielu, że straciłam cierpliwość i odłożyłam ten punkt programu na kolejny raz.

Oblężenie galerii Vittorio Emanuele.



Walka o najlepsze panzerotti w Milano
Cierpliwości za to nie zabrakło mi u Luiniego, czekając w dłuuugiej kolejce na najsłynniejsze w mediolanie panzerotti - smakowitą przekąskę przypominającą calzone w pączkowym cieście, dostępną zarówno w słodkiej jak i wytrawnej wersji. Czas w kolejce szybko upłynął na pogawędkach, a same panzerotti skonsumowane na pobliskim krawężniku nie zawiodły oczekiwań.


Uczta na krawężniku pod piekarnią Luini

Risotto alla milanese
Odwiedziłam też Navigli - dzielnicę poprzecinaną kanałami, wzdłuż których ciągną się bary, restauracje - idealne miejsce na popołudniową passeggiatę. Navigli szczególnie warte odwiedzenia są w porze aperitivo, wtedy właśnie zaczynają tętnić życiem. Risotto alla milanese i lampka wina z widokiem na kanał były doskonałym dopełnieniem dnia. Na koniec jeszcze pojechałam rzucić okiem na Duomo wieczorową porą. Chłodne grudniowe powietrze i wielka choinka mnie szczerze rozradowały, jak przyjemnie wraca się do Europy!



Navigli o zmierzchu powoli budzą się do życia
Sezon na lody trwa cały rok!
Mediolan w grudniowym wydaniu

niedziela, 2 listopada 2014

São Paulo. Pośród miejskiej dżungli (II)


Jest zarazem coś strasznego i pięknego w tym widoku świata z betonu






























Szersza perspektywa

Kontynuując wędrówkę dotarłam do Banespa – wzniesionego w 1939 roku drapacza chmur, z którego roztacza się zapierający dech w piersiach widok na „Sampa” (taką ksywką określane jest miasto). Dopiero z góry w pełni można zdać sobie sprawę z jego rozmiarów. To zdająca się nie mieć końca betonowa dżungla sięgająca po horyzont. Przed moimi oczami było tylko falujące morze wieżowców w różnych odcieniach szarości. Jakże inne jest wrażenie, gdy już zagłębimy się pośród tej szarzyzny. Tętniące życiem bary, uśmiechnięci ludzie zawsze chętni do nawiązania pogawędki, którzy opanowali do perfekcji sztukę cieszenia się chwilą, lady pełne coxinhas, unoszący się w powietrzu zapach soczystych, tropikalnych owoców.

Sao Paulo to miasto kontrastów

Brazylijskie smaki

Zjechałam windą 161m niżej i znów znalazłam się na poziomie ulicy. Idąc przed siebie nagle ulice zaczęły się zawężać, a tłum zagęszczać. Banki zamieniły się w kolorowe stragany dosłownie z mydłem i powidłem, na miejscu eleganckich samochodów pojawiły się obładowane towarem auta, busiki i taczki. Handluje się tu chyba wszystkim co się da, przy czym obecnie dominował asortyment halloweenowo - bożonarodzeniowy. Zastanawiałam się, kto w ogóle kupuje całą tę tandetę wokół. Szybko usłyszałam odpowiedź - ludzie przyjeżdżają tu spoza miasta, aby następnie sprzedać zakupione hurtowo gadżety na prowincji.

Pośród tej pstrokacizny znajduje się okazały budynek Mercado Municipal – głównego targu, który oczywiście jak na Brazylię przystało ma swoją ksywkę - Mercadão. Dwa piętra różnych pyszności, choć mnie najbardziej oczarował dział owocowy. Dopiero tam zdałam sobie sprawę z tego, jak uboga jest moja wiedza w tej materii i połowy sprzedawanych tam cudów wprost z Amazonii w życiu nie widziałam wcześniej na oczy. Nie ma też szans na to, żebym powtórzyła ich egzotyczne nazwy nie mające odpowiedników w żadnym innym języku. Ich różnorodność, zapach, soczystość, konsystencja jest w stanie przyprawić o zawrót głowy. Na szczęście jeden ze sprzedawców chyba widząc moją dezorientację zaprosił mnie na degustację. 


Niektóre z nich o gęstym, mięsistym miąższu mogłyby spokojnie służyć za samodzielny posiłek. Brazylijczycy chętnie korzystają z bogactwa ich ziemi i np. spacerując po SP na każdym rogu można napić się świeżo wyciskanych soków wybranych z długiego menu zawieszonego nad barem.

A może kanapkę z szynką?;)

Po kilku dobrych godzinach znów skierowałam się w stronę Avenida Paulista wstępując po drodze na lunch. Jak stwierdził R., nie mogę opuścić Brazylii bez spróbowania feijoady – kwintesencji brazylijskiej kuchni, potrawy stworzonej przez niewolników, z tego, co akurat udało im się wrzucić do gara. Przeróżne kawałki mięs (jakieś ucho, ozór lub kiełbaska też może się trafić) wrzucone do kotła z fasolą i duszone do momentu, gdy cała potrawa przybierze konsystencję bulgoczącej smoły. Podawana z ryżem i farofą – prażoną mączką z manioku z pewnością dostarczała energii do pracy na plantacji trzciny cukrowej. Do tego jako jarzynka - kapusta couve mineira. Bom apetite!

Feijoada

Na koniec jeszcze ostatnie spojrzenie na Avenida Paulista i czas wracać. Wsiadłam do metra nie przewidziawszy wcześniej tego, że akurat zbliżały się godziny szczytu. Płynąc korytarzami z nurtem ogromnej ludzkiej rzeki wślizgnęłam się do wagonu, w którym byłam stopniowo coraz bardziej ugniatana. W pewnym momencie, gdy drzwi nie dało się już zamknąć ani otworzyć strumień ludzi przestał napływać do środka. Cudem udało mi się wysiąść na odpowiedniej stacji. Ot takie mroczne strony życia wielkiego miasta.

Street art jest wszechobecny

Zaprojektowany przez Linę Bo Bardi budenek MASP - muzeum sztuki przy Avenida Paulista

São Paulo. Pośród miejskiej dżungli (I)


Po ostatnich podróżach na wschód i południe naszego globu, tym razem po wystartowaniu mój samolot skręcił dla odmiany w lewo aby po 15 godzinach wylądować w Brazylii. Kiedy miesiąc temu dowiedziałam się, że lecę do Brazylii – mojej wymarzonej destynacji podróży, po raz kolejny utwierdziłam się w przekonaniu, że marzenia się spełniają jeśli tylko bardzo w to wierzymy. Wszystko jest możliwe i w zasięgu ręki, do nas należy wybór, czy po to sięgniemy.




Wieczorową porą

Wysiadając z samolotu przez rękaw, idąc przez terminal, a następnie jadąc przez pogrążone w ciemnościach przedmieścia São Paulo, czułam się trochę jak XVI wieczni odkrywcy po raz pierwszy docierający do wybrzeży Nowego Świata. Mój pierwszy lot do Ameryki Południowej – piątego odwiedzonego kontynentu. 

źródło: todasabordo.com.br
Byłam tak podekscytowana tym faktem, że nawet nie dopuszczałam do siebie myśli o zmęczeniu. Brazylijski klasyk – caipirinha od razu postawił mnie na nogi i towarzyszył mi przy eksploracji nocnego życia tego wielkiego miasta, które nigdy nie śpi. Jak zapewnił mnie kolega, nic tak nie pasuje do caipirinhi jak coxinhas – pyszna przekąska w formie udek kurczaka dostępna w każdym barze w São Paulo. A najlepsze cohinhas można znaleźć w barze Veloso i w czynnym 24h BH na Rua Augusta – dosyć alternatywnej ulicy oferującej cały wachlarz nocnych atrakcji. I jedne i drugie były smakowite!



Wśród japońskiej diaspory

Następnego dnia umówiłam się z R., który zgodził się oprowadzić mnie po mieście. Spotkaliśmy się na Avenida Paulista – głównej alei São Paulo, po czym skierowaliśmy się w stronę Liberdade – japońskiej dzielnicy. W Brazylii mieszka największa na świecie japońska diaspora, a jej zdecydowana większość skupia się w SP. Gdy zobaczyłam ulice przystrojone charakterystycznymi lampionami wiedziałam, że jesteśmy na miejscu. Wokół cała masa sklepików, a w nich sos sojowy, sake i wodorosty, poczułam się, jakbym się teleportowała na chwilę na Daleki Wschód.

W drodze do Liberdade

SP dzień po wyborach. Dilma ponownie wybrana na prezydenta.
Spacer upłynął nam na rozmowach o urokach i bolączkach São Paulo, R. stwierdził jednak, że zachodzi dużo pozytywnych zmian i z optymizmem patrzy w przyszłość. Mimo, że za SP ciągnie się zła sława jednej z najniebezpieczniejszych metropolii na świecie, to jak twierdzi, nie zawsze pokrywa się ona z rzeczywistością i zmiany idą ku lepszemu. Coraz skuteczniejsza jest walka z korupcją, która sieje w Brazylii ogromne spustoszenie a którą kryła do niedawna zmowa milczenia. Miasto boryka się wciąż z licznymi problemami, jak rozwarstwienie społeczne, spekulacje na rynku nieruchomości , czy też niepokojące mieszkańców problemy z zaopatrzeniem w wodę. Ruch uliczny też wymknął się spod kontroli, choć w centrum powstaje coraz więcej ścieżek rowerowych, które być może choć w niewielkim stopniu ułatwią przemieszczanie się po tej miejskiej dżungli. Ta gigantyczna metropolia wciąż jednak kusi – stwarza najlepsze perspektywy rozwoju zawodowego, wielu ludzi, jak R. przyjeżdża tu na studia z innych regionów Brazylii. Może brakuje jej tropikalnego czaru Rio i bliskości oceanu, ale za to oferuje bogate życie kulturalne i całą masę rozrywek.

Rewelacyjny street art SP to temat na osobną notkę

Café de manhã, czyli śniadanie


Piekarnia Santa Tereza wypieka pyszne pao de queijo od 1872 roku
Pora na śniadanie – najlepiej w piekarni Santa Tereza. Kawa ze spienionym mlekiem – tzw. „ media”, jeszcze ciepłe pão de queijo (bułeczki z serem) i świeżo wyciskany sok z pomarańczy i gujawy. Czy można rozpocząć dzień przyjemniej? Po tej porannej dawce witamin przeszłam kilka kroków i znalazłam się na Praça da Se – centralnym placu miasta. Z jednej strony wznosi się przy nim katedra, z drugiej zaś szpaler okazałych palm. Pośród nich artyści uliczni i muzykanci, żebracy i kaznodzieje. Ciekawostka dla geograficznych geeków – przez ten plac przebiega symboliczna linia Zwrotnika Koziorożca.

--> czyt. ciąg dalszy: São Paulo. Pośród miejskiej dżungli (II)

Widok z katedry na Praça da Se
Praça da Se

piątek, 24 października 2014

Mauritius. Na lądzie i w oceanie


Poprzedni pobyt na Mauritiusie upłynął mi na morskich kąpielach, kulinarnych odkryciach i wygrzewaniu się w promieniach słońca. Chociaż cudownie się zrelaksowałam, po wyjeździe pozostał mi pewien niedosyt. Co ma do zaoferowania ta rajska wyspa? Jak wygląda życie poza bramami pięknego, pełnego wygód resortu w którym zostałam zakwaterowana? Takie pytania kłębiły się w mojej głowie, dlatego, gdy po 2 tygodniach powróciłam na Mauritius miałam już przygotowany plan działania.




W świecie delfinów

Aby przemieszczać się po wyspie najlepiej mieć własny środek transportu - samochód albo skuter. Można też wynająć taksówkę, co o dziwo okazało się najbardziej opłacalną i najłatwiejszą do zrealizowania opcją. Z kierowcą omówiliśmy z góry trasę i cenę, po czym ruszyliśmy przed siebie. Pierwszym celem wycieczki była zatoka Tamarin Bay, która kusi możliwością pływania z delfinami. Pojechaliśmy do przystani, gdzie przesiedliśmy się do motorówki, ta zaś zabrała nas w miejsce, gdzie delfiny każdego ranka przypływają na makrelową ucztę. Potem ucinają sobie drzemkę, a następnie wypływają na otwarte wody. 

Bezkrwawe łowy na delfiny

Gdy zauważyłam kolejne łódki wiedziałam, że jesteśmy na miejscu. W pewnej chwili pośród nich wynurzyło się mnóstwo płetw grzbietowych. Byłam zachwycona na widok tych poruszających się z gracją stworzeń, które idealnie zsynchronizowane ze sobą rytmiczne przecinały powierzchnię wody. Szybko nałożyliśmy maski i płetwy, po czym nasza motorówka zaczęła manewrować, aby zbliżyć się nieco bardziej do stada. Po chwili padło hasło "jump" i znalazłam się w wodzie. Jedyne, co widziałam - to zawieszone w wodzie bąbelki powietrza i nieprzenikniony granat - woda pod nami miała głębokość 45m. Rozczarowana wgramoliłam się z powrotem na łódkę, po czym cała sytuacja powtórzyła się 3 razy. Dopiero, gdy dowiedziałam się, że mam patrzeć w stronę dna morza i płynąć najszybciej, jak się da, zdołałam zobaczyć stado delfinów na dnie bezpośrednio pode mną. Są one tak szybkie, że trwało to najwyżej kilka sekund, jednak wrażenie pozostawało na dużo dłużej. 




Całe doświadczenie ma niewiele wspólnego ze znanymi z filmów scenami szaleństwa wśród fal uczepionym do płetwy grzbietowej. Tu mamy do czynienia z dzikimi zwierzętami w ich naturalnym środowisku, jesteśmy jedynie chwilowymi gośćmi, nie robiącymi na nich większego wrażenia. Specyficzna perspektywa pod powierzchnią wody sprawia, że wszystko dzieje się jakby w spowolnionym tempie i czujemy się niemal jak podglądacze wchodzący ukradkiem do ich cichego świata, wielkiego błękitu.


Po drodze do zatoki delfinów minęliśmy Crystal Rock

Gdy wreszcie udało mi się zobaczyć delfiny pod wodą, z uczuciem triumfu wróciłam na łódkę. Byłam już porządnie zmarznięta - woda o tej porze roku jest chłodna, a słońce tego dnia było dosyć kapryśnie.


Powrót na ląd

Po chwilowej wizycie w świecie delfinów i innych morskich stworzeń, powróciliśmy na ląd. Pojechaliśmy przed siebie, a przed moimi oczami co kilka kilometrów krajobrazy zmieniały się jak w kalejdoskopie. Najpierw rajskie, piaszczyste plaże, które chwilę potem zmieniły się w srogie, szargane oceanicznymi prądami klify. Na tle majaczyły zielone wierzchołki o przedziwnych, bajkowych formach. Potem droga zbliżyła się do poziomu morza tak bardzo, że potężniejsze fale zalewały asfalt. Tuż obok plaża przekształciła się w zielone pasmo lasów namorzynowych. Pośród tych dziwów natury mijaliśmy ludzi pochłoniętych codziennymi obowiązkami - zagarniających szuflami sól w salinach, czy też pracujących na plantacjach trzciny cukrowej. Zatrzymaliśmy się na owocową ucztę na przydrożnym straganie. Pochodzący z Madagaskaru sprzedawcy za pomocą kilku machnięć maczety obrali kokosy i po chwili mogliśmy się raczyć orzeźwiającym napojem. Do tego soczyste i wręcz przesadnie słodkie miniaturowe ananasy, istna delicja!

Kitesurferzy korzystający z potęgi dwóch żywiołów - wiatru i wody
Saliny

Następnym przystankiem na trasie była dolina 23 kolorów - rezerwat przyrody. A w nim: wodospady, tropikalne rośliny, ziemia zabarwiona milionami lat działalności wulkanicznej na... 23 kolory. Choć największą atrakcją były gigantyczne żółwie, które chyba sięgają pamięcią czasów dinozaurów. A tak na serio to niektóre z nich liczą sobie ponad 100 lat i ważą 250 kg!

23 kolory ziemi
Dominuje zdecydowanie zieleń

Tak się zabawiali na Muritiusie holenderscy żeglarze w 1598r. źródło: wikipedia




















A kilka stuleci później...



























Wycieczka dobiegała powoli ku końcowi. Ostatni przystanek - Gris Gris. Piękne, czarne klify i rozciągający u ich stóp bezkres oceanu. Poza spektakularnymi widokami, Gris Gris warto odwiedzić z jeszcze jednego powodu. Znajduje się tam niepozorna knajpka Chez Rosy, która serwuje pyszne dania kuchni kreolskiej. Szczególnie znana jest w okolicy ze względu na doskonały gulasz z ośmiornicy - doskonałe zwieńczenie tego ekscytującego dnia.   

Magiczne miejsce o uroczej nazwie. Gris Gris.

Morska uczta u Rosy, Gris Gris

***

Wieczorem usiadłam na tarasie. Na kolanach trzymałam książkę, jednak zamiast zagłębić się w lekturze po głowie krążyło mi 1000 myśli. Orzeźwiający wiatr znad morza sprawiał, że palmy skrzypiały, a ich liście głośno szeleściły. Jak to jest urodzić się w raju na ziemi? Dorastać pluskając się w wodach tego niesamowicie lazurowego oceanu, bawiąc się w cieniu tropikalnej roślinności? Życie wydaje się tam tak nieskomplikowane (choć nie pozbawione trudów) a czas zdaje się płynąć jakby trochę wolniej. Typowe dla tej wyspy obrazy są mglistym, często nieosiągalnym marzeniem ludzi żyjących w rozsianych po świecie metropoliach. Czy jednak pobyt dłuższy niż wakacyjny, nie sprawiłby, że znużyłaby nas taka prostota życia? Czy w osiągnięciu zadowolenia z prostych życiowych przyjemności nie przeszkodziłyby nam ambicje, chęć posiadania, potrzeba bodźców na które zostaliśmy już bezpowrotnie zaprogramowani? 

W tym gąszczu pytań chwila jednak trwała, a ja pozostałam sama ze swoim zachwytem jaki piękny jest ten świat.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...