niedziela, 31 sierpnia 2014

Przelotem w Bergamo


Dziś notka ze specjalną dedykacją, czyli jak zagospodarować kilka godzin mając przesiadkę w Bergamo. Chyba wszystkim fanom Ryanaira nazwa miasta przynajmniej obiła się o uszy, o ile sami tam jeszcze nie dotarli. Lotnisko w Bergamo kusi tanimi biletami i jest popularnym portem tranzytowym. Sama koczowałam tam nie raz, przeżywałam tam taż chwile dramatu, kiedy to uciekały mi kolejne samoloty, przyznaję, że nawet polały się łzy.

Morze czerwonych dachówek widoczne z Il Campanone

No ale żeby nadać notce bardziej optymistyczny ton, nie o tym będzie. Mając kilka godzin do dyspozycji warto opuścić teren lotniska i udać się na eksplorację miasta, a właściwie miast. Bo Bergamo składa się z Città Alta i Città Bassa, które niczym dwie siostry - starsza i młodsza są ze sobą nierozerwalnie związane, ale różnią się od siebie niemal pod każdym względem i obrały własne ścieżki. A teraz kilka informacji praktycznych, które mogą ułatwić planowanie czytelnikom, którzy potencjalnie zainteresowani byliby krótkim tripem do tego miasteczka;).

Czarodziejska Piazza Vecchia

Bergamo jest rzut kamieniem od lotniska Orio al Serio, co jest niesłychanie cenną informacją, gdy ma się tam przesiadkę i liczy się każda godzina. Jeśli jest się obarczonym balastem w postaci plecaka, pierwsze pytanie jaka nasuwa się na myśl, to jak by się go pozbyć (byleby nie na na zawsze). Ja zostawiłam plecak w przechowalni bagażu nieopodal lotniska (trzeba wyjść na zewnątrz i przejść kawałek podążając za znakami, 4€). Następnie, już lekko na duszy i ciele, złapałam autobus, który zawiózł mnie na dworzec kolejowy. Tam przesiadłam się do autobusu, który sapiąc i zipiąc dowiózł mnie stromą, wijącą się drogą do historycznej części miasta - Città Alta. Tu już chyba nic nie muszę pisać – brukowane zaułki, strome uliczki, warowne bastiony, aż się proszą o eksplorację. Szyldy sklepów, fontanny, okiennice i wszechobecne vespy zaś zdają się być tam tylko po to, aby z gracją pozować mi do klimatycznych zdjęć.

Bergamaskie słodyczki

Sercem Città Alta jest Piazza Vecchia - plac otoczony przez dostojne budynki, m. in. uniwersytetu, kryjące w sobie historie minionych wieków. Nad placem góruje dzwonnica zwana Il Campanone, na którą warto się wdrapać, aby zobaczyć morze falujących czerwonych dachówek starego miasta migoczących na tle niknących we mgle odległych alpejskich szczytów.

Dachówek Bergamo ciąg dalszy


Po tak silnych wrażeniach estetycznych wywołanych tym atrakcyjnym widokiem trzeba dopieścić także pozostałe zmysły i coś przegryźć. Ja skusiłam się na pappardelle z ragù z dzika w którejś z tamtejszych jadłodajni. Jeśli jednak miałoby być na szybko, to chętnie skoczyłabym do Polentone – fast foodu w prawdziwie bergamaskim stylu, który o ile mi wiadomo podbił serca i żołądki mieszkańców Bergamo. W menu do wyboru polenta albo… polenta, na szczęście można do woli żonglować dodatkami, konsystencja głównego składnika też wedle woli klienta (a to wszystko za kilka euro!).


Coś dla spostrzegawczych - kto znajdzie boisko do piłki nożnej?

Gdy już się nasycimy wzniosłą, iście średniowieczną aurą Città Alta warto byłoby wrócić na ziemię, czyli do Città Bassa. Żeby załagodzić szok kulturowy wywołany tą nagłą zmianą otoczenia, polecam wizytę w ogrodzie botanicznym. To miejsce to nie lada gratka nie tylko dla studentów botaniki. Można poprzechadzać się między przeróżnymi okazami fauny lokalnej i egzotycznej. Szczególnie spodobała mi się kolekcja kaktusów i sukulentów oraz tulipany w przeróżnych barwach i odmianach uroczo wyeksponowane w jutowych workach.




Ogród botaniczny i tulipany w 1000 kolorów

Città Bassa sama w sobie jest dosyć zróżnicowana. Centrum zaprojektowane zostało przez Marcello Piacentiniego, urbanistę sympatyzującego z ideologią faszystowską. Jego monumentalne, inspirowane antykiem, pozbawione dekoracji budowle barwy nieskazitelnej bieli nadają przestrzeni surowego, sterylnego i bezdusznego charakteru. Nieopodal eleganckie kawiarnie, szykowne paniusie popijające kawkę i plotkujące odkrawając sobie kawałek tiramisu. Nieco dalej via XX Settembre przyciągająca na zakupy lub popołudniową przechadzkę. Tu spacer po Bergamo dobiega końca, czas ruszyć w dalszą drogę. Na osłodę Polenta e Osei – tradycyjna słodyczka rodem z Bergamo od której cukier zgrzyta w zębach, hiperglikemia gwarantowana!

Bezduszna przestrzeń, ten architekt - to musiał być zimny drań!



Miejsce na popołudniową passeggiatę.

Polenta e Osei -  tak słodkie, że aż zęby bolą!

piątek, 29 sierpnia 2014

Z poradnika cioci Zofii, czyli sposoby na jet lag


jet lag [wym. dżet leg] «zmęczenie, ból głowy, problemy ze snem itp., pojawiające się u osoby, która podróżując samolotem, szybko przekroczyła kilka stref czasowych» [sjp.pwn.pl]


Po polsku zespół długu czasowego, lub też po prostu totalny bajzel w zegarze biologicznym. Zwał jak zwał, syndrom ten może być prawdziwą zmorą podróżnika. W wyniku przekroczenia wielu stref czasowych w krótkim czasie, dosyć gwałtownie zaburzony zostaje naturalny 24h cykl aktywności, co owocuje całym zespołem mniej lub bardziej dokuczliwych objawów.



Niemożliwa do opanowania senność w ciągu dnia, przerywany sen, niespodziewana pobudka o absurdalnie wczesnej porze. Brak apetytu albo wręcz przeciwnie - wilczy głód. Podkrążone oczy, aparycja zombie. Do tego trochę irytujące wrażenie bycia doklejonym do otaczającej rzeczywistości i większe lub mniejsze problemy z komunikacją międzyludzką. No i na dokładkę uczucie totalnego wycieńczenia, wszechogarniającej niemocy. Jednym słowem ogólne rozstrojenie, chyba tak można podsumować wszystkie powyższe symptomy.

Oto lista czynności do zrealizowania przed / w trakcie / po transoceanicznych lotach, która pozwoli zminimalizować powyższe objawy, skrócić czas adaptacji i po prostu czerpać więcej przyjemności z podróży:


1. Wyśpij się przed podróżą.

To chyba podstawa. Choć godziny lotów nie zawsze temu sprzyjają, zawsze staram się wchodzić na pokład wypoczęta, nawet jeśli wymaga to pójścia do łóżka o godzinie 20 poprzedniego dnia (a ja raczej jestem typem nocnego marka).

2. Pij dużo wody.

Powietrze na pokładzie jest bardzo suche i po dalekiej podróży zazwyczaj jest się odwodnionym, co wzmaga nieprzyjemne objawy jet lagu. Dlatego staram się podczas lotu regularnie wypijać szklankę wody (albo 3), mimo, że zazwyczaj wcale nie odczuwam pragnienia.

3. Przestaw zegarek.

Uważam, że jet lag to w dużej mierze też stan umysłu. Już podczas lotu staram się dostosować do pory dnia w miejscu docelowym. W jednej chwili zapominam o tym, którą godzinę wskazują zegarki w miejscu, z którego wylatuję. Pomocne może być tu przystosowanie się do nowego cyklu posiłków (tzn. wmawianie sobie, że ma się ochotę na śniadanie, mimo, że w miejscu wylotu zegarek wskazuje np. 3 rano).

4. Utnij sobie power-drzemkę.

Wiem, że po przylocie najlepiej jest zaczekać ze snem do wieczora, ale jeśli akurat złoży się tak, że wylądujemy rano, pozostawanie w stanie czuwania przez cały dzień może mijać się z celem. Lepiej uciąć sobie power-drzemkę niż błąkać się z podkrążonymi oczami przypominając zombie i strasząc wszystkich, którzy staną na naszej drodze. Ważne, aby za bardzo się nie rozsypiać – 1, max 1.5h całkowicie wystarczy.

5. Weź długi, gorący/zimny prysznic.

To lekarstwo dla ciała i duszy. Pozwala zmyć z siebie trudy podróży, sprawia, że spoglądamy na siebie w lustro bardziej przychylnym wzrokiem i daje sygnał do rozpoczęcia dnia.

6. Bądź aktywny.

To moim zdaniem najbardziej skuteczny sposób walki z jet lagiem. Zamiast biadolić w łóżku jak to jest się wyczerpanym, najlepiej od razu porwać się na eksplorację nowego miejsca. Pomogą w tym wszechobecne wokół nowe bodźce  dla wszystkich zmysłów. Alternatywą może być sport, np. jogging, (lub warcaby jeśli tylko na tyle pozwala poziom energii).

7. Zaspokój apetyt.

W tej kwestii najważniejsza zasada to słuchać swego ciała. Czasem po podróży mam ochotę na lekką sałatkę pełną kolorów i naszpikowaną witaminami. Z drugiej strony, często jet lag wywołuje we mnie wilczy głód i apetyt na jakiś fast food, czego wcale sobie nie odmawiam, bycie w podróży to zawsze dobry pretekst do zaspokajania zachcianek.

8. Stymulacja kofeiną.

Kiedy opada poziom energii warto go podbić filiżanką małej czarnej aby pozostać na nogach.

9. Ogranicz alkohol.

Chyba to naturalna reakcja mojego organizmu, ale po długich podróżach zupełnie nie mam ochoty na alkohol, który w dużych ilościach może bardzo spotęgować negatywne symptomy. Max 1 piwko w ramach walki z odwodnieniem.

10. Otaczaj się zielenią.

Zawsze po długiej podróży ogromną przyjemność sprawia mi przebywanie wśród zieleni – parków, łąk itp… Szum liści, ćwierkanie ptaków, zbawienny cień - czuję wtedy, że mój organizm się dotlenia a widok zieleni działa kojąco na zmysły.

Podobno ważna jest nie tylko długość lotu, ale i jego kierunek i objawy nasilają się przy podróży na wschód, choć ja szczerze mówiąc nie zaobserwowałam takiej zależności. Ważniejsze jest dla mnie to, o której się dotrze do miejsca destynacji – oczywiście optymalnie jeśli jest to wieczór. Potem już tylko zrelaksować się, położyć spać i w miarę świeżym rozpocząć nazajutrz nowy dzień.

Wiem, że to kilka oczywistych oczywistości, ale z własnego doświadczenia  widzę, że do tych kilku zasad naprawdę warto się zastosować. Z jet lagiem jest podobnie jak z kacem (nawet objawy są bardzo podobne), każdy ma swój własny sposób, ale nie ma co się oszukiwać, żaden nie jest w 100% skuteczny i swoje trzeba odczekać. Po prostu jest to jeden z uroków podróży... Cóż, pozostaje mi życzyć Wam wszystkim wysokich lotów transoceanicznych i bezobjawowego przekraczania stref czasowych we wszelkich kierunkach;)

wtorek, 26 sierpnia 2014

Auckland po raz drugi. Miasto żagli.


Barwy morza

Zofia znów trafiła do krainy Maorysów. Nie wiem, czy to zasługa promieni słońca, których tym razem nie brakowało, ale Auckland wywarło na mnie dużo lepsze wrażenie niż za pierwszym razem. Wspięcie się na taras widokowy SkyTower pozwoliło mi rzucić okiem na miasto w szerszej perspektywie i docenić jego wyjątkowe położenie. Morze przenika tkankę miejską i zabudowę portową, powietrze jest czyste i klarowne. Wody zatoki Hauraki mienią się w słońcu wieloma odcieniami – od błękitu, poprzez szmaragd aż po ciemny granat. Tu i ówdzie żagle jachtów – tutejsza natura jest hojna dla ludzi morza – nie szczędzi im porywistego wiatru i pięknych krajobrazów. Auckland pełne jest powietrza i otwartych przestrzeni. Jak ktoś narzeka na niedobór wrażeń, zamiast wjazdu na taras widokowy można się z niego rzucić w przepaść. Krótka (11 sekund), lecz intensywna impreza. I niestety bardzo droga.


Wygląda mi to na kuter wielorybników.


























Widok na zatokę Hauraki z wieży Sky Tower.

Galeria sztuki Toi o Tāmaki

Następnego poranka wpadłam na śniadanie na kampus Uniwersytetu w Auckland, nie ma to jak rozpocząć dzień kawą i tostami w towarzystwie maoryskich (i nie tylko) studenciaków. Potem postanowiłam podążyć ścieżką kultury i odwiedziłam galerię sztuki Toi o Tāmaki. Właściwie to zaintrygowała mnie przede wszystkim jej nowoczesna architektura, nawiązująca do tradycyjnych form Maoryskich. W środku bez szału, ale można zajrzeć, tym bardziej, że wstęp jest za darmo, a kustoszka wręcz naganiała przechodniów, aby weszli i podziwiali prezentowaną kolekcję.

Kwitnące magnolie - idzie wiosna!

Tradycyjnie już wspięłam się na wygasły wulkan Mount Eden. Tym razem panorama miasta nie była zasnuta mgłami i pięknie mi się zaprezentowała w całej okazałości. Podziwiałam też grę świateł i cieni rzucanych na nieckę zielonego krateru. No i wspaniałą nowozelandzką zieleń – hibiskusy, anturium, bugenwille.







Ziele na kraterze
Panorama Auckland z Mount Eden


U stóp wulkanu znajduje się przyjemna dzielnica Mount Eden Village. Właściwie jest to jedna ulica, która obfituje w kawiarenki, sklepiki. Warto wpaść tam na chwilę relaksu, życie zdaje się tam płynąć jeszcze wolniejszym tempem niż w centrum Auckland, choć i w centrum toczy się ono spokojnym rytmem, co potęguje wrażenie przebywania dosłownie na krańcu świata. 

Wielcy Maorysi w Mount Eden Village.


poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Melbourne


Kultowy obrazek z Melbourne - lunapark na plaży St. Kilda

Dziś kolejny epizod z cyklu Zofia na Antypodach. Tym razem zapraszam Was na wycieczkę do Melbourne. Miasto znajduje się w stanie Victoria – najdalej wysuniętym na południe, a zarazem najchłodniejszym stanie Australii – stąd już tylko rzut beretem na Tasmanię. Mimo, że zimą (czyli właśnie teraz) temperatury nieco dają w kość, to nawet o tej porze roku jest tam zielono, a przy odrobinie szczęścia można trafić na tak piękny słoneczny dzień, jaki towarzyszył mojej wizycie.

Graficiarz w CBD

Centralnym punktem Melbourne jest CBD (Central Business District) – dzielnica sklepów i wieżowców wpisująca się w idealny prostokąt. Okala ją linia tramwajowa City Circle Tram, która jest nie tylko wygodnym środkiem transportu, ale stała się wręcz ikoną Melbourne. Warto dodać, że przejażdżka na tej trasie jest za friko. W mieście na każdym kroku widoczne są silne wpływy kultury azjatyckiej, co przejawia się w typach fizjonomicznych przechodniów i zagęszczeniu knajpek oraz sklepów z sushi, pho i innymi orientalnymi specjałami.


Miejsce, którego moim zdaniem nie można w Melbourne przegapić, to Queen Victoria Market – targowisko z mydłem i powidłem, na którym można zakupić bumerangi i inne aborygeńskie rękodzieło, chińską tandetę, owoce i warzywa, tureckie pieczywo, świeże wciąż pełzające i wijące się owoce morza, mięso kangura a nawet… polską kiełbasę. Czyli w kilku słowach wszystko to, czego dusza zapragnie. Warto wybrać się tam zwłaszcza w godzinach porannych, usiąść w jednej z kawiarni i wypić flat white w promieniach słońca przy pobrząkiwaniu ulicznych grajków.


Mydło i powidło na Queen Victoria Market
Może stek z kangura? (w cenie kurczaka)
...albo polish sausage?

















Znajdzie się też coś dla amatorów słodkości













Spoglądając na szyldy można łatwo zdać sobie sprawę z australijskich ciągot ku europejskości rozumianej w specyficzny, właściwy Antypodom sposób. Wygląda na to, że opatrzenie sklepu, czy też produktu europejsko wyglądającą etykietką wręcz winduje jego wartość rynkową. I tak mnóstwo jest tu piekarni „francuskich” z pieczywem tostowym niewiele mającym wspólnego z bagietkami znanymi mi z Francji. Szyldy włoskich lodziarni, niemieckich sklepów mięsnych, czy też europejskich delikatesów są wszechobecne, czyżby jakaś tęsknota za Starym Kontynentem?








Po pysznym śniadaniu na Queen Victoria Market – czemu by nie skoczyć nad morze? Wsiadłam więc do tramwaju i ruszyłam w stronę St. Kilda Beach. Nie wiem, czy to przez wczasową drewnianą architekturę, czy też obecność molo, krzyczących mew i niemal ujemnej temperatury, ale przez chwilę poczułam się tam jak w Sopocie. Jako, że plaża znajduje się w zatoce Port Philipp, to nie uświadczymy tam typowego australijskiego obrazka surferów polujących na wysokie fale. Na końcu molo znajduje się falochron, z którego można podziwiać panoramę miasta na tle zacumowanych jachtów, a jak się jest uzbrojonym w aparat fotograficzny można też spróbować zapolować na pingwiny, które czasem się tam wylegują.

St. Kilda. Panorama Melbourne na tle jachtów 
Poranek na St. Kilda
Farmer's Market w Albert Park

Jeszcze jedno must-see w Melbourne to Królewski Ogród Botaniczny. Uwielbiam wszelkie ogrody botaniczne, a ten wywarł na mnie szczególne wrażenie. Nawet teraz, gdy liście wielu gatunków drzew opadły na zimę, ogród prezentował się wspaniale. Można pospacerować między fikusami oplecionymi egzotycznymi lianami, zajrzeć do szklarni, podziwiać aleje eukaliptusów, lub po prostu przynieść kosz piknikowy, położyć się na trawniku i uśmiechnąć do słońca, jak to czyni wielu mieszkańców Melbourne. 


Royal Botanic Garden

Melbourne Park - tutaj rozgrywa się Australian Open 

Współcześni herosi. MCG (Melbourne Cricket Ground)

Pozdrowienia z Australii!!

sobota, 16 sierpnia 2014

Subiektywny ranking rzymskich lodziarni


Jak wiadomo wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. Gdy już się tam dotrze, pierwsze miejsce ku któremu warto skierować kroki, to oczywiście lodziarnia! Jako, że wróciłam dziś z Rzymu, gdzie po raz kolejny miałam przyjemność raczyć się obłędnymi gelati, przedstawiam Wam mój przewodnik praktyczny po lodziarniach Wiecznego Miasta.


Najsłynniejsza rzymska lodziarnia - Giolitti

Kompozycje smakowe

W tej kategorii absolutny prym wiedzie moim zdaniem lodziarnia Fatamorgana. Mieszkając na Zatybrzu byłam stałą klientką niewielkiego lokalu oferującego doskonałe i przede wszystkim niebanalne lody. Jednocześnie wyczuwa się od razu, że nietypowe zestawienia składników nie są zwyczajnym sileniem się na oryginalność mającym na celu przyciągnięcie klientów. Świetnie wyważony, często zaskakujący smak dowodzi tego, że kompozycja jest wyborem głęboko przemyślanym i poprzedzonym setkami prób przeprowadzonych w lodowym laboratorium. Składniki są najwyższej jakości, jedyne „ale” po mojej ostatniej wizycie to konsystencja, można było wyczuć trochę kryształków lodu.

Polecany smak? Biorąc pod uwagę to, że nietypowe zestawienia składników to to, co wyróżnia tę lodziarnię na tle innych, warto trochę poeksperymentować, zamiast stawiać na klasyki. Mój typ to: Basilico, Noci e Miele (bazylia, miód, orzechy) i Venere Rosa (czarny ryż Venere, płatki róż).

Lokalizacja:  kilka punktów Fatamorgany jest rozsianych po obszarze Rzymu, ja odwiedziłam te na Piazza degli Zingari (Monti) i na Via Roma Libera (Trastevere).

Fatamorgana. Niepozorna lodziarnia na Zatybrzu oferuje chyba najbardziej fantazyjne zestawienia smaków.

Najlepszy Pistacchio

Lody pistacjowe darzę ambiwalentnymi emocjami – równie dobrze mogą być sztucznym przesłodzonym koszmarem o odpychającej jaskrawo-seledynowej barwie, jak i dziełem cukierniczej wirtuozji, która sprawi, że znajdziemy się w siódmym niebie. Pozwalają oddzielić niczym ziarno od plew lodziarnie wybitne od tych miernych, oferujących przemysłowy produkt niskiej jakości. Lody z Gelateria dei Gracchi są doskonałym świadectwem dbałości o każdy szczegół, użycia najwyższej jakości składników, a to z kolei jest znakiem uczciwości wobec klienta. Lody te powstają z prażonych pistacji zebranych u stóp Etny i można to wyczuć racząc się ich wspaniałym smakiem. Zresztą także pozostałe lody są ukręcone ze składników świetnej jakości, konsystencja też pierwsza klasa!

Polecany smak? Pistacchio di Bronte
Lokalizacja:  Via dei Gracchi, 272


Odkrycie roku

Do mojej listy najlepszych lodziarni dodaję po ostatniej wizycie lodziarnię Vice znajdującą się naprzeciwko kościoła Il Gesù. Tak się złożyło, że akurat przechodząc tamtędy obok nabrałam ochoty na lody własnej produkcji (gelato artigianale), więc wstąpiłam nawet nie spodziewając się jakiś fajerwerków. Tymczasem smaki, których spróbowałam były doskonałe, a ta lodziarnia odkryta zupełnie przypadkiem zasługuje bez cienia wątpliwości na jedną z najwyższych pozycji na mojej liście. Pierwsze co zwraca uwagę to dosyć awangardowa aranżacja wnętrza, przypominająca igloo. Nie do końca moja bajka, ale skupmy się na lodach. Wybór smaków niewielki jak na włoską lodziarnię, raczej same klasyki, zanim dokonałam wyboru, spróbowałam kilku z nich. Wszystkie były arcypyszne, doskonała jakość składników, w których zaklęty został świeży smak natury. Konsystencja idealnie jedwabista, bez ani jednej grudki lodu. Może tylko rozmiar gałki jest dosyć skromny jak na włoskie standardy, ale tu się liczy jakość, nie ilość!

Polecany smak? Pistacchio – lód pistacjowy w doskonałym wydaniu, bardzo przypadł mi do gustu też kawowy o intensywnym, zdecydowanym smaku. Dla amatorów lodów owocowych, świetny jest Agrumi, o smaku sycylijskich cytrusów z dominującym akcentem mandarynkowym.
Lokalizacja: Corso Vittorio Emmanuele II, 96 (naprzeciwko Il Gesù)


Siła tradycji

Kiedy mowa o rzymskich gelati, wielu od razu pomyśli najsłynniejszej lodziarni w Rzymie – Giolitti. W kolejce po lody gromadzi się tu zazwyczaj mniejszy lub większy chaotyczny tłum złożony zarówno z turystów, jak i tubylców (nie to, co zorganizowany wężyk w Krakowie po lody na Starowiślnej). Też tam chętnie zaglądam, choć moim zdaniem pod względem konsystencji lody u Giolitti nie dorównują innym lodziarniom z tej listy, wyczuwalne są w nich grudki kryształków lodu. Ale i tak uwielbiam to miejsce, głównie za panujący klimat, wnętrze rodem z dawnej epoki i panów w muszkach z namaszczeniem podających klientom szczodre porcje lodów zwieńczonych bitą śmietaną.

Polecany smak? Uwielbiam klasyczne Zabaglione oraz Bacio, zmrożoną wersję pysznych czekoladek. Po gałce szampańskich zjedzonych w pełnym słońcu może zaszumieć w głowie!
Lokalizacja: Via degli Uffici del Vicario, 40



Ukryty skarb

To znajdująca się w uroczym zaułku Gelateria del Teatro. Dodatkowo przesympatyczny właściciel i spory wybór smaków – zarówno klasycznych, jak i tych bardziej fantazyjnych, sprawiają, że warto odnaleźć to miejsce. Składniki są najwyższej jakości, smakując tutejsze lody można spróbować, tego co ma do zaoferowania Italia – pistacji z Bronte, cytryn z Amalfi, migdałów z Avola.

Polecany smak? Migdały z Avola oraz Malina z szałwią – świetne, zaskakujące połączenie.
Lokalizacja: Via dei Coronari, 65


Zawsze w pobliżu

Lubię też rozsiane po całym mieście lodziarnie GROM. Ich główną zaletą jest to, że zazwyczaj jak nachodzi mnie ochota na dobre lody, to akurat okazuje się, że jedna z tych lodziarni jest w zasięgu mojego wzroku. Gdy już tam trafię, zazwyczaj decyduję się na smak miesiąca, żeby było smacznie i sezonowo, obecnie jest to Pesca, Amaretti & Cioccolato (brzoskwinia, ciasteczka amaretti i czekolada). Lodziarnia ta przypadnie do gustu osobom ze wszelkimi alergiami pokarmowymi. nietolerancją laktozy i weganom, nie będą tam mogły narzekać na niewielki wybór.

Polecany smak? Smak miesiąca



Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że lista jest wielce niekompletna, niewątpliwie każda dzielnica ma swoją ukrytą perełkę, o której warto byłoby wspomnieć. A jaka jest wasza ulubiona lodziarnia – w Rzymie lub poza nim?


sobota, 9 sierpnia 2014

Rowerem po szwajcarskiej wiosce


Jeszcze mały szwajcarski bonus. Tym razem fotoreportaż bez zbędnego komentarza - rowerowa przejażdżka po szwajcarskiej wiosce o poranku. W poprzednim poście pisałam jak to pobyt w Zurychu drenuje portfel. Tutaj będzie za to o dobrodziejstwach Szwajcarii, które możemy mieć zupełnie za darmo. Mowa o pięknych krajobrazach, czystym powietrzu bez dymów, pyłów i spalin. Krystalicznie czysta woda w fontannach gęsto rozsianych po miastach i miasteczkach. Dojrzałe w słońcu maliny, jabłka i śliwki prosto z drzewa. 

Wiem, że z polskiej perspektywy to nie jest żadne wielkie odkrycie, ale uwierzcie mi - odkąd mieszkam w Dubaju, takie sceny to dla mnie pełna egzotyka! 














Optymistycznie

Szwajcarska dbałość o szczegóły.
Trochę dziwnie wyglądają samoloty tuż nad koronami drzew wśród tego sielskiego krajobrazu.
Na polanie spotkałam sarenkę

Dla każdego coś miłego - tras biegackich i ścieżek do wędrówek nie brakuje w okolicy.
Spotkałam też Milkę, serio!
(źródło: www.becuo.com)
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...