wtorek, 10 listopada 2015

Sztuka atakuje! Street art w Sao Paulo


Beco do Batman

Chodź, pomaluj mój świat!
Patrząc na Sao Paulo z lotu ptaka, miasto wydaje się szarą i bezduszną betonową dżunglą. Mając jednak odwagę, aby się w niej zagłębić, okazuje się, że oddycha się w niej nie tylko spalinami, ale i fermentem twórczym, którego owoce można napotkać dosłownie na każdym kroku. Ta kreatywność przejawia się na ogromną skalę i podobnie jak to mega-miasto rozrasta na sposób organiczny, pożerając każdy wolny kawałek muru.  Narzędziem artystów jest farba w sprayu a płótnem może być wszystko: most, ulica, mur, wiadukt, schody, a nawet cała dzielnica. Istne horror vacui! Monotonne szare ulice stają się prawdziwymi galeriami sztuki na otwartym powietrzu. Często jest to przy tym sztuka zaangażowana, manifestacja bolączek mieszkańców, z którymi muszą się oni na co dzień zmagać w tym mieście jak wiadomo nękanym licznymi problemami społecznymi. Niektóre graffiti są jednak czystą formą artystycznej ekspresji, próbą uczynienia świata bardziej kolorowym.


Pawilony w parku Ibirapuera


Sao Paulo jest niewątpliwie stolicą brazylijskiego street artu, który wypracował swój unikalny styl. Trochę w tym psychodeli, trochę inspiracji pop-artem i kubizmem, a wszystko w soczystych, tropikalnych klimatach.


Spacer w poszukiwaniu  najlepszych przykładów street artu najlepiej rozpocząć w wibrującej życiem dzielnicy Vila Madalena. Tutaj tzw. życie nocne toczy się 25 godzin na dobę, caipirinha płynie strumieniami i zza wszystkich murów wylewają się rytmiczne dźwięki granej na żywo samby. Miałam szczęście, że w tych wędrówkach towarzyszyli mi lokalni znajomi, bo na własną rękę chyba nigdy nie udałoby mi się odnaleźć poszukiwanych miejsc. Są one na tyle zakamuflowane, że dotarłam tam dopiero za trzecim razem w Sao Paulo, mimo, że wydawało mi się do tej pory, że nie mam problemów z orientacją, zwłaszcza mając przy sobie mapę.

Pawilony w Parco Ibirapuera. Graffiti i deskorolki

Po krótkim błądzeniu dotarliśmy do ogrodzonego siatką boiska do koszykówki, na którym w to niedzielne południe lokalna społeczność zebrała się na wspólne granie samby. W rogu znajdował się niewielki przesmyk, a za nim wyłaniała się cała galeria na otwartym powietrzu – Beco do Aprendiz. Ta wciąż dziś nieco szemrana okolica jeszcze niedawno przyciągała głównie handlarzy narkotyków, dziś kusi artystów toczących bezkrwawą walkę z szarą rzeczywistością.



Nieopodal znajduje się Beco do Batman, chyba najsłynniejsza kolekcja graffiti w Sao Paulo. Pierwsze malunki zaczęły to powstawać w latach 80, czyniąc okolicę prawdziwą atrakcją turystyczną. Beco do Batman przyciąga fanów sztuki ulicznej a także stanowi wdzięczne tło sesji zdjęciowych czy teledysków.


Graffiti w Beco do Aprendiz
Chodniki Beco do Batman
Beco do Aprendiz. Nieco szemrana okolica...






























O tym jakie znaczenie ma sztuka ulicy dla miasta, świadczy fakt, że Sao Paulo doczekało się nawet oficjalnego muzeum na otwartym powietrzu - MAAU SP. Skupia się ono wokół estakady na Avenida Cruzeiro de Sul. Jej 33 filary posłużyły za płótno lokalnym artystom, wielu z nich szybko zyskało międzynarodowe uznanie.



Sztuka ulicy jest organiczna. Raz powstałe obrazy nie zagrzeją długo miejsca, po pewnym czasie ustępują miejsca kolejnym łącząc się ze sobą, nawarstwiając, czyniąc przestrzeń dynamiczną i zaskakującą. Czasem ta ciągła przemiana jest wręcz głównym konceptem dzieła. Tak jest w przypadku schodów w dzielnicy Vila Madalena przemienionych w radosną manifestację kreatywności. Podobnie jak słynna Escadaria Salarón w Rio de Janeiro zostały one udekorowane barwną ceramiką, graffiti i różnymi innymi elementami czyniąc je pięknymi - na swój bajecznie kiczowaty i poetycki sposób. Jak powiedzieli moi znajomi mieszkający nieopodal, za każdym razem wspinając się po ich stopniach mogą zauważyć jakiś nowy element co jest miłe i zaskakujące, sprawia, że sztuka zakrada się do życia codziennego. Co więcej nie musimy pozostawać biernymi odbiorcami kontemplującymi dzieła sztuki wywyższone na piedestał, my też możemy stać się współautorami tego projektu dodając od siebie jakiś element, który wtopi się w tą zaskakująco spójną i harmonijną całość.   



Avenida 23 de Maio


Jestem w telewizji!
Sao Paulo ma opinię miasta niezbyt ciekawego, niebezpiecznego i czytając różne fora można wywnioskować, że turystom zazwyczaj radzi się wiać stamtąd jak najszybciej. Mam nadzieję, że pokazałam, że mimo braku oceanu i nieco niepokojącego odsetka zabójstw, miasto to ma wiele do zaoferowania. Spacerując po Sao Paulo jedno jest pewne - jest się nieustannie zaskakiwanym. Wystarczy mieć otwarte oczy aby natknąć się prędzej czy później na jakieś dzieło sztuki, które czai się tuż za rogiem! 




* problem z materiałem foto do tej notki był taki, że wiele graffiti znajduje się w miejscach, w których można poczuć się niekomfortowo wyciągając aparat, więc wszystko cykane nieco na chybcika. 



poniedziałek, 9 listopada 2015

W krainie kryminałów. Oslo


Ta podróż była dla mnie przekroczeniem kolejnej geograficznej granicy. Podchodząc do lądowania zerkałam przez okienko w samolocie na sięgające po horyzont iglaste lasy i zdałam sobie sprawę z tego, że nigdy jeszcze nie zawędrowałam tak daleko na północ. Stukając obcasami po drewnianym parkiecie lotniska z niecierpliwością wyczekiwałam konfrontacji ze światem zewnętrznym owianym jesienną aurą, pierwszego zimnego podmuchu powietrza.


Spacer po dachu Opery


Podróż z lotniska do miasta była dosyć długa, a niewątpliwie bardzo monotonna. Wisiało nad nami pochmurne, ołowiane niebo, a my mknęliśmy mijając szarozielone lasy, zwinięte bele słomy na polach i gdzieniegdzie charakterystyczne domki o barwie tradycyjnej czerwieni faluńskiej. Pokrywa się nią elewacje drewnianych domów w całej Skandynawii, częściowo dla względów estetycznych, ale też ze względu na jej właściwości konserwujące.

Klocki
Oslo. Tu byłam!


Spacer po Oslo rozpoczęłam od gmachu Opery, która jak się okazało, znajdowała się nieopodal mojego hotelu. To chyba najbardziej rozpoznawalny budek w stoicy Norwegii, który zdaje się wynurzać z pobliskiego fiordu. Jego śnieżnobiały kolor i ostre, łamiące się formy, sprawiają, że przywodzi na myśl dryfującą po wodzie krę. Na dodatek można pospacerować po jego rozległym dachu, z którego rozpościera się widok na miasto i na zatokę. Można też wejść do środka, architektura wnętrza jest równie ciekawa, co bryła budynku. Przestrzeń w środku jest jasna i przejrzysta, dzięki zestawieniu szkła i drewna o ciepłej barwie. Klasyczny styl skandynawski.

Drewno i szkło


Następnie skierowałam się w stronę Karl Johans Gate, głównej ulicy miasta. Sama ulica w sumie bez szału – te same sieciówki, co i wszędzie. Gdyby nie było tak zimno, to można by było pospacerować. Wsiadłam do tramwaju i pojechałam w stronę nieco odległego od centrum Parku Vigelanda, który koniecznie chciałam zobaczyć podczas tego krótkiego pobytu w Oslo.


Dzika egzotyka w samym sercu Oslo
Przejażdżka tramwajem

Znajduje się w nim 212 rzeźb wykonanych z kamienia i brązu przez Gustava Vigelanda i jego ekipę. Park powstawał w latach 1907 – 1943, a góruje nad nim utworzony ze 121 postaci obelisk zawierający autoportret Vigelanda - Monolitten. Rzeźby są delikatnie mówiąc… dziwne. Nagie ludzkie sylwetki wyrażają całe spektrum różnych uczuć, przy czym sprawiają wrażenie lekko mówiąc, rozchwianych emocjonalnie. Te postacie o dziwnych, obłych formach często są dalekie od ideału - grube lub chude, ciała dzieci kontrastują ze skurczonymi ciałami starców. Ich twarze są pełne emocji, ale raczej tych, które na co dzień staramy się ukrywać pod różnymi maskami, zdają się wyrażać różne fobie drzemiące w naszych umysłach.



Każda figura opowiada swoją historię, a spacer wśród nich może skłonić nas do czysto amatorskich prób psychoanalizy. Obrazu całości dopełniała wszechobecna jesień - hulające po alejkach złote liście, kaczki w stawie i przedwcześnie zapadający zmrok, który skłonił mnie do złapania powrotnego tramwaju.



Monolitten. Tylko gdzie ten autoportret Vigelanda?

Nie da się ukryć, że pogoda norweska nie sprzyja korzystnym wykresom biorytmu, ale przecież trzeba jakoś żyć. Być może właśnie dlatego Skandynawia kawą stoi. Kawa z ekspresu, aeropressu, filtrowana, mała czarna do wyboru do koloru! A do kawy warto skusić się na cynamonową bułeczkę kanelboller i wraca (na jakiś czas) radość życia.

Dzień dobiegł końca nadspodziewanie szybko, a chłód zaczął mi coraz bardziej doskwierać, wróciłam więc do hotelu, przymknęłam oczy i odpłynęłam do krainy marzeń sennych. Chyba śniło mi się, jak lądowałam telemarkiem wśród rozentuzjazmowanego tłumu, bijąc rekord skoczni. Czyżby miał na to wpływ fakt, że okno mojego pokoju wychodziło wprost na odległą skocznię narciarską Holmenkollen, której podświetlona sylwetka majaczyła na szczycie wzgórza?

Śniadanie mistrzów. W Norwegii oczywiście nie mogło zabraknąć łososia, który na zdjęciu nieśmiało skrył się pod makrelą. Na pierwszym planie słodki norweski ser Brunost, który przypomina w smaku coś pomiędzy goudą a toffi, chyba jednak to nie do końca moje smaki...
Złota jesień w norweskim wydaniu

Być może przez aurę, która panowała tego dnia, a może taki po prostu skandynawski urok, ale Olso wydało mi się miastem surowym i na swój sposób mrocznym. Szczerze mówiąc co krok nasuwało mi na myśl skojarzenie z norweskimi kryminałami  i chyba zaczynam rozumieć, czemu ten gatunek literacki jest tak chętnie uprawiany w tej części świata. Niewątpliwie ceny w stolicy Norwegii mogą wzbudzić grozę i zjeżyć włos na karku.

Miłość wielorybników

piątek, 6 listopada 2015

Jeszcze kilka migawek z Japonii


Tym razem zapraszam na krótką fotorelację. Jako dodatek do poprzednich postów napisanych po pierwszej wizycie w Japonii, uznałam, że warto wkleić kilka zdjęć, tego, co mnie zauroczyło, rozbawiło czy też zaintrygowało w Kraju Kwitnącej Wiśni i na co nie znalazłam miejsca w poprzednich notkach. Enjoy!


Smile! Gejsza tajemniczo uśmiecha się z billboardu na stacji kolejowej w Kioto
Tak wyglądają trójwymiarowe menu w Japonii. Z witryn kuszą nas hiperrealistyczne plastikowe kanapki, skrzydełka kurczaka i rolki sushi. Muszę przyznać, że jest to nieoceniona pomoc przy składaniu zamówienia w restauracji i nieznajomości języka japońskiego!
Gdzieniegdzie można zobaczyć takie ołtarzyki z kamiennymi posążkami ubranymi w fartuszki. Zastanawiam się, jaka jest ich funkcja. No i te fartuszki. Czy osłaniają figurki przed nagością? A może mają chronić je przed chłodem?
Japonia to kraj automatów, w których można kupić niemal wszystko, czego dusza zapragnie
Nieopodal "Spaceru Filozofa" natknęłam się na taką instalację z uroczymi kotkami w roli głównej. Japończycy wprost szaleją na punkcie wszystkiego co jest słodkie, urocze i puszyste. Ta słodycz przejawiająca się pod różnymi postaciami określana jest na wskroś japońskim słowem kawaii
Uroczy chłopczyk w autobusie w Kioto
Gustownie ufryzowany pudel
Po Kioto można się przejechać taką oto rikszą. Co ciekawe, rikszarze noszą buty, z bieżnikami przypominającymi opony samochodowe!
Sklep z japonkami


A na zakończenie muzyka, która znów przenosi mnie do nieco sennego, skąpanego w deszczu Kioto: Air - "Alone in Kyoto". Uwielbiam!


Kioto 京都市. Japonia gejsz i samurajów




Po pełnym wrażeń wieczorze w Osace, oszołomiona atakującymi moje oczy ze wszech stron pstrokatymi neonami, zapadłam w głęboki sen. Następnego dnia wstałam o poranku – czekała mnie wizyta w dawnej stolicy Kraju Kwitnącej Wiśni - Kioto. W Japonii, która rzuciła się w pogoń za nowoczesnością, to właśnie żyjące barwną historią miasto jest ostoją tradycji.


Podróż z Osaki do Kioto zajmuje podmiejską kolejką ok. 30 minut. Ta przywozi nas na supernowoczesny dworzec na którym kłębią się istne tłumy podróżnych. Nie wiedząc za bardzo w którą stronę iść, zaopatrzyłam się w mapę w centrum informacji turystycznej. Już na pierwszy rzut oka okazało się, że warte odwiedzenia świątynie nie znajdują się w centrum miasta, a rozproszone są po okolicznych wzgórzach. Dodatkowo pogoda tego dnia nie sprzyjała spacerom – od rana się chmurzyło, potem pojawiła się mżawka, która następnie przerodziła się w rzęsisty deszcz.


Wzgórza wokół Kioto
Zwiedzanie Kioto rozpoczęliśmy od trasy wiodącej wzdłuż kanału po wschodniej stronie miasta zwanej „Spacerem Filozofa”. W jej okolicach rozsiane są liczne świątynie, a sama trasa obfitująca w  sklepiki, kawiarenki i inne atrakcje wiedzie przez niezliczone kamienne mostki przerzucone nad kanałem, w którym pływają tłuste, złociste karpie. Podobno zazwyczaj miejsce to przeżywa prawdziwe oblężenie, ale tego dnia deszcz wypłoszył większość turystów.


Sklep ze słodyczami

Świątyń w Kioto jest całe mnóstwo i każda z nich ma swój niepowtarzalny charakter. Zachwycają przyległe do nich ogrody stworzone w duchu filozofii zen i zaprojektowane zgodnie ze ściśle określonymi kanonami. Spacerując wśród zielonych bambusów, mchów, porozrzucanych głazów i strumieni, można odnieść wrażenie, że wszystko jest tu perfekcyjne i żaden element nie znalazł się na swoim miejscu przypadkowo. Jednocześnie jednak ogrody te zachowują właściwą naturze swobodę, przyroda nigdy nie zostaje w nich całkowicie ujarzmiona. Prawdziwa uczta dla oczu i dla duszy.


Jedna ze świątyń na trasie "Spaceru Filozofa"


Deszcz wzmagał się z minuty na minutę, co zaczęło być nieco dokuczliwe. Nawet na trasie „Spaceru Filozofa” trudno o kontemplacyjny nastrój, gdy chlupie nam w butach, tak więc postanowiliśmy złapać autobus i pojechać na miejski targ Nishiki, z nadzieją na znalezienie dachu nad głową.

Jak się okazało, oprócz zadaszenia, na targu była cała masa innych ciekawych rzeczy. Mnie tradycyjnie najbardziej zainteresowała część gastronomiczna, gdzie można było kupić przeróżne kucharskie akcesoria, suszone ryby, kiszonki, wodorosty i inne cuda. Do tego słodycze, które w Japonii mają niemal wyłącznie zieloną barwę, a to za sprawą dodatku sproszkowanej herbaty matcha. Nawet popularne produkty jak Oreo lub KitKaty na rynek japoński produkowane są w zielonej, herbacianej wersji.

Targ Nishiki


Centrum Kyoto

Wizyta na targu jak to zwykle bywa zaostrzyła nasz apetyt, więc postanowiliśmy udać się na obiad. Po wczorajszym okonomiyaki, które do lekkich dań nie należy mieliśmy ochotę na coś mniej ciążącego na żołądku – choćby sushi. Po zapoznaniu się z menu w formie hiperrealistycznych rzeźb w szklanej witrynie, co jest w Japonii standardem, weszliśmy do restauracji nieopodal rzeki Kamo. Gdy zobaczyliśmy za ladą wiekowego sushimastera wprawnie krojącego ryby na precyzyjne plastry, wiedzieliśmy, że dobrze trafiliśmy. Zdecydowaliśmy się na zupę miso, zestaw maki i nigiri oraz makaron soba, wszystko doskonałe!

Sushimaster
Maki, nigiri, zupa miso, tempura i piwo Asahi



Na koniec wizyty w Kioto, pospacerowaliśmy po starej części miasta, gdzie natrafiliśmy na wiele osób w tradycyjnych kimonach. Jak odmienny obraz Japonii, od feerii sztucznych świateł i neonowych barw pstrzących się wieczorem w centrum Osaki. Aby ujrzeć prawdziwe gejsze trzeba jednak mieć sporo szczęścia. Większość z nich świadczy usługi w herbaciarniach zachodniego Gionu, jest to jednak hermetyczny świat, wymykający się oczom i obiektywom aparatów turystów.


Popołudniowy spacer wzdłuż rzeki Kamo
Chłopaki w tradycyjnych kimonach


Modlitwa

Nam niestety nie wystarczyło czasu na odwiedziny Gionu po zmroku, kiedy to budzi się do życia, na wizytę w Złotym Pawilonie i na wiele innych atrakcji, do których nie udało mi się dotrzeć  podczas tej krótkiej wizyty. Kioto wręcz oszałamia bogactwem zabytków, rozproszonych na dość dużej przestrzeni, które aż proszą się o niespieszne odkrywanie połączone ze spacerami po okolicznych wzgórzach. Cóż, pozostaje mi mieć nadzieję, że niedługo uda mi się znów odwiedzić fascynującą Japonię.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...