czwartek, 29 września 2016

Szorstkie brzmienie Seattle


Miałam pisać dziś o Hong Kongu, jednak przeglądając foldery ze zdjęciami uświadomiłam sobie, że na blogu istnieje obszerna luka w postaci nieco zaniedbanego przeze mnie kontynentu amerykańskiego. Tak więc zamiast Hong Kongu będzie dziś o Seattle.


Pocztówka z Seattle. Space Needdle


Lotem do tego leżącego na zachodnim wybrzeżu, nieopodal kanadyjskiej granicy miasta miałam zainaugurować moje podróże do Stanów. Przyznam szczerze, że zanim tam dotarłam miejsce to kojarzyło mi się jedynie z przygnębionym Tomem Hanksem z „Bezsenności w Seattle” i fabryką Boeinga. Tym razem dane mi było spędzić w Seattle ponad 50h, co było miłą odmianą w stosunku do standardowych 24-godzinnych layoverów i pozwoliło mi trochę lepiej poznać to miasto.


PIKE PLACE MARKET

Sercem Seattle jest tętniący życiem targ Pike Place Market a sekcja rybna jest zdecydowanie jego największą atrakcją. Za każdym razem, gdy jakaś ryba zostanie sprzedana, sprzedawcy przerzucają ją z jednego straganu na drugi w akompaniamencie pokrzyków i przyśpiewek aby na koniec zgrabnie zawinąć ją w pakunek i wręczyć klientowi. W okolicach targu znajduje się też sporo barów i restauracji. Warto skusić się na lokalny przysmak, jakim jest treściwa potrawka chowder. Najlepszy podobno w barze Pike Place Chowder, tam się więc wybrałam. Zupa była pełna małży, sycąca i rozgrzewająca, w sam raz na kapryśną tego dnia pogodę. Niestety sława miejsca zwabiła spory tłum, w związku z czym, zanim udało mi się ją skosztować, musiałam cierpliwie odczekać sporo czasu w kolejce. Alternatywą może być pyszne i świeże fish & chips w jednym z przylegających do targu barów.


Plac przy Pike Place Market
Jack's. Pasażerka na locie poleciła mi, żeby na fish'n 'chips przyjść właśnie tu
Na straganie w dzień targowy


Tuż obok targu znajduje się Starbucks. Niby nic w tym nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że był to pierwszy lokal tej sieciówki, która wkrótce rozrosła się na iście monstrualną skalę. Został on otwarty w 1971 roku i po dziś dzień zachowano w nim oryginalny, skromny wystrój wnętrza. Mimo, że nie jestem fanką tej sieciówki, to tym razem nie omieszkałam wpaść na frappuccino;)


Pierwszy Starbuck's - doczekał się potem kilku filii

GUM WALL

Dosłownie dwa kroki dalej znajduje się zdecydowanie jedna z najdziwniejszych atrakcji turystycznych, jakie dane mi było zobaczyć. Właściwie to najpierw ją poczułam, bo już z odległości kilkunastu metrów w powietrzu unosi się charakterystyczny słodkawy zapach. Po chwili już wiadomo o co chodzi – Gum Wall to nie tylko ściana, na co wskazywałaby nazwa, a cały zaułek szczelnie oblepiony przeżutą gumą balonową! Witamy w Ameryce! Gumy zaczęto przyklejać tu w 1993 roku i miejsce szybko znalazło się na niechlubnej liście atrakcji turystycznych charakteryzujących się najwyższym stężeniem zarazków. Abstrahując od kwestii higienicznych, Gum Wall jakby nie patrzeć jest humorystycznym wytworem sztuki ulicy, na widok tego dziwactwa od razu nasunęło mi się na myśl skojarzenie ze zdobiącymi ściany muzeów płótnami Jacksona Pollocka w nieco zmodyfikowanej wersji.


Gum Wall


GRUNGE I HIPSTERZY

Popołudnie spędziłam na błąkaniu się po ulicach i obserwowaniu ludzi wokół mnie. A uwierzcie mi, jest co oglądać. Ogólnie mieszkańcy Seattle sprawiają wrażenie wyluzowanych, towarzyskich i żyjących na nieco spowolnionych obrotach (przynajmniej w stosunku do innych amerykańskich miast, w których byłam). Może właśnie dlatego Seattle ma w sobie coś z atmosfery odległej prowincji na dalekiej północy. O, a skoro już o sennej prowincji mowa – fanów serialu Miasteczko Twin Peaks może zainteresować fakt, że North Bend, w którym był on kręcony znajduje się nieopodal.


Uliczna twórczość
Lekkie śniadanko w IHOP


Ale wracając do Seattle, klimat lat 90. wciąż wisi tu w powietrzu, choćby przez fakt, że wiele ludzi sprawia wrażenie jakby właśnie wtedy skompletowana została ostatnio ich garderoba. Jak przystało na miejsce narodzin subkultury grunge’owej, dżinsowe rurki i flanelowe koszule wciąż są tu na topie. Choć chyba jednak niedługo na dobre post-grunge zostaną wyparci przez równie licznych tu hipsterów. Ich ślady są w mieście wszechobecne, z wyniesioną na piedestał kulturą kawy, i wszechobecnymi brodatymi drwalo-podobnymi kolesiami popijającymi piwo przy dźwiękach muzyki płynącej z winylowych płyt.
Jednym z najbardziej hipsterskich miejsc w mieście jest Capitol Hill, gdzie spędziłam wieczór z załogą. Odwiedziliśmy kilka świetnych barów, w tym zakręcony Unicorn, po czym przekąsiliśmy po „polskim hot dogu”, który jest obowiązkową pozycją w każdej szanującej się amerykańskiej budce ze street foodem. Niestety o godzinie 02:01 wszystkie bary zostały ni z tego ni z owego zamknięte na cztery spusty. Najwyraźniej po tej godzinie w stanie Waszyngton panuje prohibicja jednak nic straconego, w hotelowym lobby zapoznaliśmy się z gościami z Alaski, którzy zapobiegliwie zaopatrzyli się zawczasu w dwie kraty piwa i chętnie się z nami podzielili.


Nieco psychodeliczny bar Unicorn w Capitol Hill


EXPERIENCE MUSIC PROJECT

Następnego dnia pogoda nie dopisała. Czasem wyjrzało słońce, ale przez większość dnia chowało się ono za ponurymi chmurami. Postanowiłam więc wybrać się do któregoś z polecanych przez przewodniki muzeów. Najbardziej przemawiało do mnie EMP – Experience Music Project, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Już sam budynek projektu Franka O. Gehry’ego robi ogromne wrażenie. W dodatku znajduje się tuż obok najsłynniejszej budowli Seattle, widniejącej na chyba wszystkich pocztówkach i magnesach - wysokiej na 184m Space Needdle. 


Gmach EMP projektu Franka Gehry'ego
    

Do EMP wybrałam się trochę z braku laku, a skończyło się na tym, że zatraciłam rachubę czasu i spędziłam tam dobre kilka godzin. Jest to non-profitowa instytucja poświęcona szeroko rozumianej popkulturze. Wystawy, które akurat miały miejsce to m.in.: 

Wild Blue Angel: Hendrix Abroad, 1966-1970
Indie Game Revolution, Infinite Worlds of Science Fiction, 
Hello! Exploring the Supercute World of Hello Kitty oraz 
Nirvana: Taking Punk to the Masses. 

Każda z nich zorganizowana była na najwyższym poziomie i wciągała na długi czas za sprawą rewelacyjnego doboru eksponatów, interaktywnych dodatków i świetnych komentarzy.


Główny hall EMP. W tle rzeźba skonstruowana z setek gitar
Ekspozycja na temat niezależnych gier komputerowych, tzw. indie

Jak się okazuje w Seattle od lat istnieje imponująca scena muzyczna, a i dziś często można załapać się na świetne koncerty na żywo o czym przekonałam się poprzedniej nocy. To Seattle i okolice zrodziły takie sławy jak m.in. Jimi Hedrix, Nirvana, Alice in Chains, Pearl Jam czy Foo Fighters!

Ekspozycja na temat Nirvany, do której mam spory sentyment była dla mnie wisienką na torcie. Zabiera nas ona w muzyczną podróż po pogrążonym w kryzysie gospodarczym stanie Waszyngton lat 90. Wtedy to w garażach, z dala od wielkiego przemysłu fonograficznego kilka grup zaczęło grać nową muzykę o charakterystycznym, szorstkim brzmieniu i przepełnionych goryczą i rezygnacją tekstach dając początek nowej subkulturze, która szybko nabrała światowego zasięgu.


Manekin, który widniał na okładce ostatniego albumu Nirvany - In Utero

W tym miejscu nie obędzie się bez jakiegoś kawałka Nirvany...




Jak już wspominałam, ekspozycja wciągnęła mnie na dobre. Psychodeliczny supersłodki świat Hello Kitty okazał się świetną odskocznią od ponurych grunge'owych klimatów.





Gdy wreszcie wyszłam z EMP, słońce wyszło na chwilę, żeby pozwolić mi na zdjęcia iglicy w pełnej krasie. Trwało to jednak moment, bo po chwili niebo znów zasnuło się chmurami. Co warto jeszcze wiedzieć o Seattle, to to, że sporo tu pada. Bez parasola ani rusz. Tego dnia w dodatku rozpętała się wichura, która sprawiła, że samolot, którym miałam wracać tuż przed lądowaniem zawrócił do kanadyjskiego Vancouver. W związku z opóźnieniem czekałam więc na jednym z najwyższych pięter naszego hotelu dosłownie czując pod stopami jak wieżowiec uginał się pod wpływem wiatru. Było to na tyle dziwne uczucie, że próbowałam sobie wmówić, że to moja wyobraźnia płata mi figle, ale jak się okazało, nie byłam jedyną osobą, której grunt chwiał się pod nogami. Spojrzałam za oknem na szarobure downtown i przypomniało mi się wzniosłe hasło na tutejszych tablicach rejestracyjnych: „Washington. Evergreen state”.


Panorama downtown z okna hotelu

wtorek, 20 września 2016

W delcie Mekongu




Goood Morniiing Vietnaaam! A właściwie dobranoc, bo gdy dotarłam do Ho Chi Minh, zwanego do 1976 roku Sajgonem, był już wieczór. Nieco zmęczona po locie, dla rozeznania w terenie przeszłam się po kilku ulicach wokół hotelu, coś na szybko przekąsiłam i zasnęłam. Trzeba było oszczędzić siły na następny dzień, wszak atrakcji czekało co niemiara!


Plątanina kabli stanowi nieodłączny element miejskiego krajobrazu Ho Chi Minh

Gdy opuściłam rano hotel i przeszłam kilka kroków, od razu rzuciła mi się w oczy szalona ilość skuterów i wszelakich pojazdów jednośladowych poruszających się w totalnie chaotyczny sposób. Wieczorem musiałam się trochę nachodzić, żeby znaleźć coś do przekąszenia, rano jednak jak grzyby po deszczu na wszystkich skrzyżowaniach pojawiły się stragany na kółkach oferujące wszelkiego rodzaju street food. Skusiłam się na Bánh mì, słynną wietnamską kanapkę, której bazą jest chrupiąca bagietka niczym nie odbiegająca od tych w piekarniach na paryskim Montmartre. Spuścizna kolonialnej przeszłości kraju, wspomnienie dawnych Indochin. Wypełniona różnymi warzywami, kiszonkami, kawałkami mięsa i pasztetem przestaje być zwykłą kanapką, to kanapka nad kanapkami, the Ultimate Sandwich!

W takiej budce można zakupić pyszne kanapki Banh mi

Zjadłam ją w biegu, bo chwilę później miałam się spotkać z kilkoma osobami z załogi, aby zrealizować intensywny program turystyczny. Planowaliśmy wycieczkę do delty Mekongu, ale niestety okazało się, że wszystkie zorganizowane grupy odjechały już wcześnie rano. Pojechaliśmy więc na Pham Ngu Lao – ulicę backpackersów z nadzieją, że uda nam się stworzyć jakiś alternatywny plan. Ulica oferowała wszystko to, co niskobudżetowym podróżnikom potrzebne do szczęścia: hostele, bary, agencje turystyczne. Krajobrazu dopełniały kłębiące się niczym tłuste węże linie wysokiego napięcia, pod których ciężarem dźwigające je słupy wręcz się uginały! Szybko przekonaliśmy się, że Sajgon jest niesamowicie zorganizowanym turystycznie miastem i miejscowe agencje są w stanie skroić na miarę wycieczkę dla każdego. Za nasze spóźnialstwo musieliśmy co prawda trochę dopłacić, ale w zamian mieliśmy indywidualny transport zamiast towarzystwa wielkiej grupy wycieczkowiczów.


Wczasowo...


Droga do delty Mekongu była dosyć długa i monotonna, jedyne, co widać było za oknem to ryż, ryż i jeszcze raz ryż. Gdy w końcu dotarliśmy na miejsce, czekała na nas spora łódź, jedna z wielu, którymi mieliśmy tego dnia płynąć. Po krótkim rejsie zatrzymaliśmy się na wysepce (mieliźnie?) z niewielką wioską, w której czekała na nas moc atrakcji.






Pokazano nam produkcję miodu i wiórków kokosowych, zaproszono na degustację jakiegoś wysokoprocentowego specyfiku, następnie pokaz tańca i śpiewu, poczęstunek owocami, a nawet możliwość otulenia się (żywym) pytonem. Wiem, wiem, troszkę cepeliowe atrakcje, ale było to wszystko sprawnie zorganizowane, ciekawe i pouczające. Chwilami czułam się jak na wycieczce szkolnej do lubelskiego skansenu – „Szlakiem ginących zawodów”. Ogólnie wrażenia na plus, między innymi dzięki sympatycznej, pozytywnie zakręconej przewodniczce. Po takim wprowadzeniu zagłębiliśmy się w dżunglę, gdzie czekały na nas charakterystyczne wąskie, płaskodenne łódki. Spływ wąskimi kanałami, wśród zamykających się nad naszymi głowami niczym baldachim szuwarów był czymś magicznym. Mimo, że kanał był tak wąski, to panował na nim spory ruch, co chwilę mijały nas obijające się o bok łódki – lepiej więc nie wystawiać palców za burtę! Wioślarze żywo ze sobą gawędzili, czy podśpiewywali coś pod nosem a my odnieśliśmy wrażenie prawdziwej podróży w czasie.





Przyrządy do produkcji wiórków kokosowych
Mimo, że kanały są wąskie, to panuje na nich spory ruch



Po jakimś czasie przesiedliśmy się do nieco większej łódki napędzanej skonstruowanym z tykwy silnikiem motorowym. Byłam naprawdę zaskoczona, że ten wynalazek działa bez zarzutu i dowiózł nas w miejsce, gdzie przewidziana była przerwa na lunch. Czekał już na nas stolik, na którym szybko pojawiły się przekąski, dania głównie na bazie ryb i oczywiście wspaniałe owoce.


Poczęstunek w wiosce - w roli głównej tzw. elephant fish, która ze względu na płaski kształt ma przypominać ucho słonia
Pyszne owoce, które tu często jada się w towarzystwie przełamującej słodycz przyprawy na bazie soli i sproszkowanego chili

To był ostatni etap wycieczki, potem czekał nas już tylko albo aż powrót do Ho Chi Minh w godzinach szczytu.  Podsumowując, mimo, że nie jestem wielką fanką wycieczek zorganizowanych od A do Z, to w tym przypadku była to zdecydowanie najlepsza opcja. Licząc transport, poczęstunek, lunch i ilość wliczonych atrakcji cena była niespodziewanie niska. Poza tym, nie wydaje mi się, aby próbując zorganizować taki dzień udało się spróbować choćby połowy atrakcji bez lokalnego przewodnika, który nas poprowadził przez kolejne punkty programu.





Mając jeszcze kilka godzin do lotu powrotnego stwierdziłam, że nie mogę opuścić Wietnamu bez spróbowania mojej ukochanej zupy pho. Szybko namierzyłam miejsce, które się w niej specjalizowało no i cóż… pyszna jak zawsze, muszę przyznać, że nawet polski rosół pozostaje w tyle! Ponoć wywar powinno się gotować co najmniej 24 godziny. To tłumaczyłoby tę głębię smaku, ale czyni zupę trudną do odtworzenia w warunkach domowych. Chyba po prostu muszę się postarać o powrót w tamte rejony.


Pho

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...