wtorek, 20 września 2016

W delcie Mekongu




Goood Morniiing Vietnaaam! A właściwie dobranoc, bo gdy dotarłam do Ho Chi Minh, zwanego do 1976 roku Sajgonem, był już wieczór. Nieco zmęczona po locie, dla rozeznania w terenie przeszłam się po kilku ulicach wokół hotelu, coś na szybko przekąsiłam i zasnęłam. Trzeba było oszczędzić siły na następny dzień, wszak atrakcji czekało co niemiara!


Plątanina kabli stanowi nieodłączny element miejskiego krajobrazu Ho Chi Minh

Gdy opuściłam rano hotel i przeszłam kilka kroków, od razu rzuciła mi się w oczy szalona ilość skuterów i wszelakich pojazdów jednośladowych poruszających się w totalnie chaotyczny sposób. Wieczorem musiałam się trochę nachodzić, żeby znaleźć coś do przekąszenia, rano jednak jak grzyby po deszczu na wszystkich skrzyżowaniach pojawiły się stragany na kółkach oferujące wszelkiego rodzaju street food. Skusiłam się na Bánh mì, słynną wietnamską kanapkę, której bazą jest chrupiąca bagietka niczym nie odbiegająca od tych w piekarniach na paryskim Montmartre. Spuścizna kolonialnej przeszłości kraju, wspomnienie dawnych Indochin. Wypełniona różnymi warzywami, kiszonkami, kawałkami mięsa i pasztetem przestaje być zwykłą kanapką, to kanapka nad kanapkami, the Ultimate Sandwich!

W takiej budce można zakupić pyszne kanapki Banh mi

Zjadłam ją w biegu, bo chwilę później miałam się spotkać z kilkoma osobami z załogi, aby zrealizować intensywny program turystyczny. Planowaliśmy wycieczkę do delty Mekongu, ale niestety okazało się, że wszystkie zorganizowane grupy odjechały już wcześnie rano. Pojechaliśmy więc na Pham Ngu Lao – ulicę backpackersów z nadzieją, że uda nam się stworzyć jakiś alternatywny plan. Ulica oferowała wszystko to, co niskobudżetowym podróżnikom potrzebne do szczęścia: hostele, bary, agencje turystyczne. Krajobrazu dopełniały kłębiące się niczym tłuste węże linie wysokiego napięcia, pod których ciężarem dźwigające je słupy wręcz się uginały! Szybko przekonaliśmy się, że Sajgon jest niesamowicie zorganizowanym turystycznie miastem i miejscowe agencje są w stanie skroić na miarę wycieczkę dla każdego. Za nasze spóźnialstwo musieliśmy co prawda trochę dopłacić, ale w zamian mieliśmy indywidualny transport zamiast towarzystwa wielkiej grupy wycieczkowiczów.


Wczasowo...


Droga do delty Mekongu była dosyć długa i monotonna, jedyne, co widać było za oknem to ryż, ryż i jeszcze raz ryż. Gdy w końcu dotarliśmy na miejsce, czekała na nas spora łódź, jedna z wielu, którymi mieliśmy tego dnia płynąć. Po krótkim rejsie zatrzymaliśmy się na wysepce (mieliźnie?) z niewielką wioską, w której czekała na nas moc atrakcji.






Pokazano nam produkcję miodu i wiórków kokosowych, zaproszono na degustację jakiegoś wysokoprocentowego specyfiku, następnie pokaz tańca i śpiewu, poczęstunek owocami, a nawet możliwość otulenia się (żywym) pytonem. Wiem, wiem, troszkę cepeliowe atrakcje, ale było to wszystko sprawnie zorganizowane, ciekawe i pouczające. Chwilami czułam się jak na wycieczce szkolnej do lubelskiego skansenu – „Szlakiem ginących zawodów”. Ogólnie wrażenia na plus, między innymi dzięki sympatycznej, pozytywnie zakręconej przewodniczce. Po takim wprowadzeniu zagłębiliśmy się w dżunglę, gdzie czekały na nas charakterystyczne wąskie, płaskodenne łódki. Spływ wąskimi kanałami, wśród zamykających się nad naszymi głowami niczym baldachim szuwarów był czymś magicznym. Mimo, że kanał był tak wąski, to panował na nim spory ruch, co chwilę mijały nas obijające się o bok łódki – lepiej więc nie wystawiać palców za burtę! Wioślarze żywo ze sobą gawędzili, czy podśpiewywali coś pod nosem a my odnieśliśmy wrażenie prawdziwej podróży w czasie.





Przyrządy do produkcji wiórków kokosowych
Mimo, że kanały są wąskie, to panuje na nich spory ruch



Po jakimś czasie przesiedliśmy się do nieco większej łódki napędzanej skonstruowanym z tykwy silnikiem motorowym. Byłam naprawdę zaskoczona, że ten wynalazek działa bez zarzutu i dowiózł nas w miejsce, gdzie przewidziana była przerwa na lunch. Czekał już na nas stolik, na którym szybko pojawiły się przekąski, dania głównie na bazie ryb i oczywiście wspaniałe owoce.


Poczęstunek w wiosce - w roli głównej tzw. elephant fish, która ze względu na płaski kształt ma przypominać ucho słonia
Pyszne owoce, które tu często jada się w towarzystwie przełamującej słodycz przyprawy na bazie soli i sproszkowanego chili

To był ostatni etap wycieczki, potem czekał nas już tylko albo aż powrót do Ho Chi Minh w godzinach szczytu.  Podsumowując, mimo, że nie jestem wielką fanką wycieczek zorganizowanych od A do Z, to w tym przypadku była to zdecydowanie najlepsza opcja. Licząc transport, poczęstunek, lunch i ilość wliczonych atrakcji cena była niespodziewanie niska. Poza tym, nie wydaje mi się, aby próbując zorganizować taki dzień udało się spróbować choćby połowy atrakcji bez lokalnego przewodnika, który nas poprowadził przez kolejne punkty programu.





Mając jeszcze kilka godzin do lotu powrotnego stwierdziłam, że nie mogę opuścić Wietnamu bez spróbowania mojej ukochanej zupy pho. Szybko namierzyłam miejsce, które się w niej specjalizowało no i cóż… pyszna jak zawsze, muszę przyznać, że nawet polski rosół pozostaje w tyle! Ponoć wywar powinno się gotować co najmniej 24 godziny. To tłumaczyłoby tę głębię smaku, ale czyni zupę trudną do odtworzenia w warunkach domowych. Chyba po prostu muszę się postarać o powrót w tamte rejony.


Pho

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...