Już podczas podróży do Maroka i Tunezji poznałam urok krajów
Magrebu, stanowiących jedyną w swoim rodzaju fuzję kultury arabskiej i
francuskiej w śródziemnomorskim wydaniu. Tym razem udało mi się na chwilę
odwiedzić dużo bardziej nieprzystępną i odizolowaną Algierię. O ile Maroko i
Tunezja, to kraje wybitnie turystyczne, o tyle sektor turystyczny w Algierii
niemal nie istnieje. A kraj już na pierwszy rzut oka ma niesamowity potencjał –
piękne, piaszczyste plaże, łagodny, śródziemnomorski klimat, gościnni
mieszkańcy i pyszne, orientalne smaki. A wszystko rzut beretem od Europy,
zaledwie 3 godziny lotu z Frankfurtu czy Paryża. Od razu więc zadałam sobie
pytanie – o co tak właściwie chodzi? Na szczęście Google jak zwykle mnie nie
zawiódł i udzielił szybkiej odpowiedzi. No cóż, na pewno zagrożenie terroryzmem
w dzisiejszych niespokojnych czasach nie zachęca potencjalnych przyjezdnych i
nie robi krajowi najlepszej reklamy. Odstrasza też niemal całkowity brak
turystycznej infrastruktury. Największym problemem dla chętnych odwiedzić ten
kraj jest jednak konieczność uzyskania wizy, co wybierając się w podróż
indywidualnie i nie dysponując zaproszeniem od poświadczającego za nas
Algierczyka niemal graniczy z cudem. Algieria w poprzednich latach niemal
całkowicie oparła gospodarkę na surowcach – zwłaszcza ropie i gazie, zupełnie
ignorując potencjalne przychody płynące z turystyki. Ponoć w najbliższych
latach jednak będzie dążyła do dywersyfikacji w tym zakresie, w związku z czym
może bardziej otworzy się na przyjezdnych.
Dzieciaki bawiące się w chowanego |
Gdy tylko przylecieliśmy, skontaktowaliśmy się z Nabilą,
byłą stewardessą, która postanowiła powrócić w swoje strony i zająć się
organizacją wycieczek. Jako, że tego dnia miała akurat lot, wysłała w
zastępstwie kolegę – Rafika. Przyjechał
on po nas do hotelu i zabrał na przejażdżkę po mieście. Od razu można zauważyć,
że sceneria zdominowana jest przez biel i błękit. Zarówno wielkie blokowiska na
przedmieściach, jak i piękne kolonialne kamienice pomalowane są w tych właśnie
barwach.
Pnąc się w górę wąskimi, stromymi uliczkami dojechaliśmy do
neobizantyjskiego kościoła Notre Dame d’Afrique bardzo przypominającego
bazylikę Sacre Coeur na paryskim Montmartre. Z placu, na którym się znajduje
rozpościera się panoramiczny widok na całe miasto.
Notre Dame d'Afrique |
Następnie zjechaliśmy nieco niżej i już pieszo zagłębiliśmy
się w labirynt uliczek starego miasta, zwanego tu kasbą. Jego historia sięga
XVII wieku i w pełni zasłużenie doczekało się miejsca na liście UNESCO.
Niestety większość kamienic jest w stanie ruiny i trzymają one pion ostatkami
sił dzięki wymyślnym drewnianym konstrukcjom stanowiącym wsparcie dla spękanych
murów. Jak mówił Rafik, miasto planuje rewitalizację tej dzielnicy, ale miałoby
się to wiązać z przesiedleniem mieszkańców żyjących tu od pokoleń, na co, co
zrozumiałe nie chcą oni się zgodzić.
Wszechobecne pomarańcze |
W wielu budynkach można znaleźć tarasy, z których rozpościerają się obłędne widoki na białe mury casby |
Tego dnia jednak kasba sprawiała wrażenie całkowicie
opustoszałej. Wszystkie okiennice były zamknięte, a jedyne życie wnosiły tu
przemykające tu i ówdzie koty. Jak się okazało, w związku z weekendem większość
mieszkańców wyjechała w pobliskie góry aby zobaczyć śnieg. Gdy opuściliśmy mury
kasby i dotarliśmy do nowszej części miasta przypominającej do złudzenia
francuskie bulwary, trochę się ożywiło. Akurat miał miejsce targ weekendowy,
wszędzie sprzedawano zarówno arabskie pieczywo, jak i klasyczne bagietki,
niesamowicie aromatyczne pomarańcze i absurdalnie słodkie, smażone na głębokim
tłuszczu słodycze. Na placach rozstawione były telebimy, na których wyświetlano
mecze rozgrywanego akurat Africa Cup i w mieście panowała gorąca, turniejowa
atmosfera.
Qualb El Louz - pyszny deser na bazie mielonych orzechów włoskich, którego mały kawałek może doprowadzić do zapaści cukrzycowej |
Po szybkich zakupach przysiedliśmy na chwilę na herbatę w
miejscowej kawiarni. Podobnie jak w Maroku, czy Tunezji, przesiadywanie w
kawiarniach to wybitnie męskie zajęcie i trudno zobaczyć gdziekolwiek kobietę
siedzącą przy stoliku.
Na koniec dnia wjechaliśmy na wzgórze, na którym znajduje
się ogromny, majestatyczny pomnik Chwały i Męczeństwa górujący nad miastem.
Upamiętnia on wojnę Algierii o niepodległość toczącą się w latach 1954-62. Co
ciekawe, jest tu też polski akcent – pomnik został zaprojektowany przez
polskiego rzeźbiarza Mariana Koniecznego. W momencie, gdy dotarliśmy na
wzgórze, zaczął padać deszcz. Wróciliśmy do hotelu całkowicie przemoczeni, więc
najbardziej sensowną rzeczą wydał mi się ciepły prysznic i zamówienie
pikantnej, rozgrzewającej zupy pełnej orientalnych przypraw – shorby.
Pomnik Chwały i Męczeństwa |
Jako, że hotel znajdował się daleko od miasta, na następny
dzień zaplanowałam sobie poranny spacer wzdłuż plaży do pobliskiej wioski.
Gdzie się obudziłam, okazało się jednak, że deszcz nie przestał padać nawet na
chwilę a na morzu panował potężny sztorm. Usiadłam więc sobie w fotelu, włączyłam "Rock the Casbah" The Clash i
przyglądałam się przez okno nieprzyjaznym, wzburzonym siłom natury. Ciepły,
przytulny pokój wypełnił zapach jednej z kupionych poprzedniego dnia pomarańczy
i żaden wicher, ulewa czy kłębiące się na morzu bałwany nie były w stanie
zmącić mojego dobrego nastroju.