czwartek, 26 czerwca 2014

Auckland


Miniony weekend spędziłam chyba w najbardziej odległym zakątku naszego globu - w Nowej Zelandii. Niestety nie dane mi było podziwiać epickich krajobrazów znanych nam z Władcy Pierścieni, odwiedziłam za to Auckland, lub też w języku maorysów - Tamaki Makau Rau - "oblubienicę tysiąca kochanków".



Auckland w wielu sondażach zajmuje pierwsze miejsce pod względem jakości życia. Rzeczywiście klimat jest łagodny, przestępczość niska i ogólnie zdaje się, że niczego mieszkańcom nie brakuje. Może to przez pogodę, która nie dopisała podczas mojego pobytu, ale miasto nie urzekło mnie na tyle, by mieć ochotę tam zamieszkać, czuję się całkiem usatysfakcjonowana tą krótką wizytą.


Czas wydaje się płynąć tam bardzo powoli i mimo kilku wieżowców w centrum z charakterystyczną wieżą telewizyjną na czele, w Auckland panuje atmosfera małego miasteczka. Co jest tam w stanie przyprawić o szybsze bicie serca to ukształtowanie terenu - niektóre ulice są naprawdę strome! Zdecydowaną część zabudowy miasta stanowią jednak parterowe domki pokryte sidingiem.

Sporą część populacji stanowią rdzenni mieszkańcy wysp - Maorysi. Łatwo ich zauważyć, z prostej przyczyny - zazwyczaj są oni naprawdę ogromni, a na ich ciałach zobaczyć można tradycyjne tatuaże. Zresztą zakłady tatuażu to chyba tutaj jedna z głównych usług, są one wszechobecne. Skupiają się głównie wokół K'Road - ulicy znanej z alternatywnych sklepików, barów i fajnego street artu.



Przechadzkę po Auckland rozpoczęłam od Queen Street, głównej ulicy miasta, która prowadzi do mariny. Stąd już rzut kamieniem do targu rybnego. Po drodze zastał mnie deszcz, ale po kilku minutach zostało mi to zrekompensowane piękną tęczą nad całym centrum miasta.

Book swap w marinie - świetna inicjatywa!




W miarę spaceru zaczęło mi brakować paliwa, więc postanowiłam coś przekąsić. Wybór padł na chyba już narodowe nowozelandzkie danie - wypasionego burgera, napakowanego przeróżnymi składnikami do granic możliwości. W moim KiwiBurgerze znalazł się - porządny kotlet z nowozelandzkiej wołowiny, jajko, awokado, buraki no i to, co standardowo znaleźć można w hamburgerze - sałata itd.. Muszę przyznać, że efekt końcowy był istną barokową eksplozją smaku! A na deser najważniejszy produkt eksportowy Nowej Zelandii (obok butów Emu) - kiwi, które mają tutaj złotą skórkę i chyba rzeczywiście są najlepsze na świecie.

KiwiBurger






Następnego dnia spragniona kontaktu z nieskalaną naturą postanowiłam wdrapać się na Mt. Eden. Ten wulkaniczny stożek nieopodal centrum miasta jest prawdziwą perełką Auckland - z jego szczytu rozciąga się 360-stopniowa panorama miasta. Zajrzeć można też do wnętrza wielkiego krateru - to miejsce ma w sobie coś mistycznego.





Widok na Auckland z Mt. Eden

wtorek, 24 czerwca 2014

Sydney. Bondi Beach - raj surferów




To, co wg mnie jest w Sydney najpiękniejsze to bliskość oceanu. Najlepiej można to poczuć na podmiejskich plażach. Ja wybrałam się na śniadanie do mekki surferów - plaży Bondi położonej na wschód od centrum Sydney. Nazwa pochodzi z języka Aborygenów i oznacza "hałas wywołany uderzeniem fali" - muszę przynać, że bardzo trafna. Wcześniej poczytałam trochę opinii, że fenomen tego miejsca jest nie do końca uzasadniony, więc nie szykowałam się na fajerwerki. Tymczasem Bondi zaoferowało mi wszystko to, czego szukałam w Sydney - pogadałam z lokalsami o dzisiejszych falach, zjadłam jajka sadzone i popiłam flat white… no i ten zapach oceanu unoszący się w powietrzu. Następnym razem wskakuję w piankę i ruszam na podbój fal!

W zimowy poniedziałek słynna Bondi świeci pustkami





















Bondi jest chyba najsłynniejszą plażą w Australii, jest swego rodzaju ikoną kultury plażowej. Latem podobno okupują ją takie tłumy, że nie da się szpilki wetknąć, co trudno mi sobie wyobrazić, bo teraz było tylko trochę wytrwałych surferów. Cóż, tego dnia pogoda zdecydowanie ich nie rozpieszczała.



Bondi Icebergs - jeden z najstarszych klubów pływackich świata



Fish&Chips z widokiem na ocean
Z Bondi do Coogee prowadzi nadmorska ścieżka - kilka kilometrów wzdłuż wyrzeźbionych przez fale oceanu formacji skalnych nagrodzonych solidną porcją fish&chips u kresu wędrówki. Z klifów można popatrzeć na surferów łapiących fale, mija się kolejne wcinające się w zatoki plaże, a każda ma swój niepowtarzalny klimat. Jeśli ktoś kocha słońce, szum morza i chilloutowe surferskie klimaty, to Sydney może mu to wszystko zaoferować! Let's ride the waves, yeah!












G'day Sydney!

Dziś notatki z krótkiego wypadu na antypody. Symptomy jet lagu jeszcze dają mi się we znaki, ale powoli zaczyna mi wracać jasność umysłu. Tak radykalna zmiana stref czasowych naprawdę jest w stanie wyzbyć człowieka z sił witalnych i sprawić, że powieki wydają się być ciężkie niczym ołów.

Widok na operę z Royal Botanic Gardens






























Co ciekawe, mimo, że znalazłam się dosłownie na krańcu znanego mi dotąd świata, Sydney wydało mi się dziwnie znajome. Taki chyba urok krajów Commonwealthu, ulice i spacerujący po nich ludzie wydali mi się od razu bardzo brytyjscy. Nawet pogoda, przywodziła mi na myśl angielskie doświadczenia - przegląd 4 pór roku w ciągu 1 godziny (choć raczej ta zasada nie ma zastosowania do australijskiego lata).

Aborygen zarabiający na życie grą na didgeridoo



Sydney od razu wydało mi się miastem na ludzką miarę - takim miłym środowiskiem życiowym. Jest bardzo przyjazne pieszym i właściwie wszędzie w granicach centrum można przemieszczać się bez korzystania ze środków transportu. Jedyny problem to, światła na przejściach, które jakimś cudem są przez 90% czasu czerwone. Ale gdy już łaskawie zaświecą na zielono, to wydają dźwięk przypominający laserowe cięcie świetlnego miecza z "Gwiezdnych Wojen" - dla tego doświadczenia  warto zaczekać nawet i 10 minut! 

W Sydney zupełnie nie czuć wielkomiejskiego pośpiechu, ludzie są ogólnie bardzo wyluzowani i kontaktowi - wykorzystują każdą okazję na nawiązanie jakiejś pogaduszki.

Nowoczesna architektura ze szkła i stali fajnie wkomponowana jest w morskie zatoki i wszechobecną soczystą zieleń. Morze jest właściwie obecne z każdej strony, gdzie by się nie poszło trafia się prędzej czy później na jakieś nabrzeże z przystaniami dla promów i całą masą kawiarni, barów i restauracji.

Circular Quay


Panorama miasta z ogrodu botanicznego

Jeśli chodzi o gastronomię, to oczywiście panuje istne multi-kulti. Jedyne co mnie intryguje, to oferta sklepów w mieście. Szczerze mówiąc zazwyczaj wchodziłam do nich i wychodziłam z pustymi rękoma. Zasadniczo można w nich kupić tylko: słodycze, chipsy i Ginger Ale. Nie zaobserwowałam nigdzie warzyw, owoców, nabiału, mięsa, ani żadnych innych wydawałoby się podstawowych produktów spożywczych. Aha, no i alkoholu też w nich nie uświadczymy.

Teraz kilka słów o atrakcjach, jakie udało mi się zobaczyć. Oczywiście na początek przechadzka po Circular Quay - Harbour Bridge, opera. Chyba najlepszy widok na te klasyki rozciąga się z terenu Ogrodów Botanicznych tuż obok. Warto się poprzechadzać wśród egzotycznnej roślinności i rozkoszować się widokiem na zatokę z jednej strony i na panoramę miasta z drugiej.





Jesień dociera nawet do Australii

Wybrałam się też na spotkanie z koalą innymi zwierzakami australijskimi do WIldlife Sydney Zoo. Były też kangury, walabie, diabły tasmańskie i gigantyczny krokodyl. Wciąż nie mogę się nadziwić jak cudaczna jest fauna australijska a widząc misia koala rzeczywiście trudno oprzeć się pokusie przytulenia go!


Sortowanie odpadów w Australii - frakcja sucha - kubły na liście eukaliptusów

Koala słodko śpi


Monstrualny gad rodem z prehistorii

poniedziałek, 16 czerwca 2014

Lagos


W Lagos znalazłam się dosyć niespodziewanie, jedyne na co miałam czas przed wylotem to szybka lokalizacja miasta na mapie i sprawdzenie prognozy pogody - jak się okazało jest tam obecnie pora deszczowa, więc zapakowałam parasolkę i... poleciałam.

No cóż, spoza zwieńczonego drutem kolczastym muru hotelu nie dane mi było zaznać wiele z lokalnego kolorytu. Jak się okazało Lagos jest jednym z najniebezpieczniejszych miast Afryki, a lista czyhających na turystę zagrożeń jest długa: na drobnej przestępczości, czy kradzieży począwszy, poprzez przemoc na tle rasowym, na malarii i innych chorobach tropikalnych skończywszy. Przeleję na ten internetowy papier więc tylko kilka wrażeń, które utkwiły mi w głowie.


Pierwsze, co mnie uderzyło, to zapach powietrza - wilgotny, lepki, zmurszały. Przed lotniskiem stał najbardziej kolorowy tłum, jaki w życiu widziałam, samo lotnisko jednak sprawiało bardzo ponure wrażenie.

Droga z lotniska była bardzo ekscytująca, eskortowała nas policja uzbrojona w kałasznikowy, a ja obserwowałam przez okno wielobarwny tłum ludzi przelewający się przez pobocza i krawężniki, kobiety niosące ogromne kosze owoców na głowach. Ubrane były w wielobarwne wzorzyste tkaniny bardzo podkreślające ich obfite kobiece kształty. Wszystko transportuje się tu na głowach, przy czym te toboły tworzą ogromne, piramidalne wręcz konstrukcje.

Pobocza tętniły życiem, wszędzie widoczne były szczerzące się w uśmiechu zęby, ludzie handlujący wszędzie i wszystkim co się da. Na prawo i lewo prowizoryczne konstrukcje z blachy, tektury i opon, po ulicach jeżdżą auta garażowej roboty z kilku zespawanych kawałków metalu. Ogólnie wszystko sprawia wrażenie istnej prowizorki, jakby ledwo trzymało się kupy.

Tradycyjnie nie może zabraknąć kilku słów o jedzeniu. Na śniadanie spróbowałam bardzo smakowitej potrawy z fasolki, jajecznicę z różnymi dodatkami, chlebek bananowy i smażony maniok. Nieodłącznym składnikiem większości potraw jest jollof rice - ryż zabarwiony na czerwono pikantną mieszanką przypraw. Jednym ze sztandarowych dań kuchni nigeryjskiej jest pepper fish soup - jak można się domyślić jest to bardzo pieprzna zupa rybna;) Rybka pływa w niej w całości, a pieprzu do niej nie żałują... powiedziałabym, że jest jak Nigeria - wyrazista i podnosi ciśnienie! 


To tylko taki szkic, po bardzo krótkiej wizycie w tym kraju, co najbardziej utkwiło mi w pamięci to ludzie, większość napotkanych twarzy była szczerze uśmiechnięta i muzyka (Lagos słynie z alternatywnej sceny muzycznej). Szkoda, że te aspekty kraju są tak niedostępne, za sprawą wątpliwego bezpieczeństwa podróżowania po Nigerii. Miejmy nadzieję, że z biegiem lat będzie się to zmieniać na lepsze, a ja wyczekuję kolejnej podróży, aby uzupełnić tę notkę kolejnymi zdjęciami.

Szanghaj


Do Szanghaju wróciłam po roku - po raz pierwszy byłam tam podczas Chińskiego Nowego Roku, tym razem miałam okazję zobaczyć to miasto w letniej odsłonie. Wrażenia zdecydowanie na plus - ulice zazieleniły się, a słońce sprawiło, że życie toczy się na ulicach, miasto tętni wręcz niesamowitą energią! Co pozostało bez zmian, to specyficzne zamglone niebo, które chyba nigdy nie nabiera intensywnie niebieskiej barwy.





Nadziewane mięsem bułeczki prosto z bambusowego parownika






Szanghaj jest niesamowicie różnorodny - podróżując między dzielnicami odnosi się wrażenie przebywania w różnych, niezwykle odmiennych światach, ale także podróżowania w czasie. Nanshi to stara część miasta, życie toczy się tam niespiesznym rytmem, mieszkańcy spędzają je na ulicach, a my spacerując mamy okazję przyjrzeć się z bliska ich codziennym czynnościom. Większość ludzi ubranych jest w stroje przypominające kolorowe piżamy o niesamowitych zestawieniach kolorystycznych. Nieodłącznym elementem tworzącym tamtejszy krajobraz jest wisząca nisko plątanina kabli elektrycznych i kamienne zlewy na zewnątrz domostw przy których mieszkańcy poświęcają się przygotowywaniu posiłków.

Sadzawka lotosów w Century Park


Koncesja Francuska to enklawa expats - tam mieszka większość imigrantów z Zachodu, oczywiście jest tam też wiele modnych zachodnich restauracji, sklepów i wszystko to, czego mógłby zapragnąć Europejczyk/Amerykanin na emigracji na drugim końcu świata. Gdyby nie Chińczycy na ulicach, można by było odnieść wrażenie, że jest się z jednym z europejskich miast, oczywiście ze względu na francuskie wpływy w przeszłości architektura przywodzi mi na myśl zwłaszcza Paryż. Imigranci stworzyli tam swój mikrokosmos tak odmienny od innych dzielnic zamieszkałych głównie przez Chińczyków. 



Zakaz puszczania latawców!
Pudong z kolei jest centrum biznesu, frenetyczną dzielnicą najeżoną lśniącymi w słońcu drapaczami chmur. Linia horyzontu stale zmienia się, na mapie Szanghaju wciąż pojawiają się nowe wieżowce, co można obserwować chociażby z Bundu - promenady przy rzece Huangpo (ta za to do złudzenia przypomina architekturą Londyn). Rozpościera się z niej pocztówkowy widok na wieżowce Pudongu - z Perłą Orientu na czele. Na poniższym zdjęciu jeden z barwnych elementów tworzących krajobraz szanghajskich ulic w słoneczny dzień - kolorowe parasolki, pod którymi przechodnie kryją się przed upałem. Przeciwwagę dla szklanych wieżowców stanowi w Pudongu Century Park, w którym można odpocząć od miejskiego zgiełku i przywrócić wewnętrzny balans. Szczególnie piękna jest pełna lotosów sadzawka z drewnianym mostkiem - gdy lotosy zakwitną to miejsce musi być niesamowite!

Widok z Bundu na futurystyczną panoramę Pudongu



Mimo tak dynamicznej, kosmopolitycznej natury Szanghaju odnosi się wrażenie, że życie toczy się tam dosyć spokojnie. W parkach można spotkać mieszkańców uprawiających Tai Chi, lub uprawiających tańce towarzyskie, na ławkach starsi panowie grają w karty lub mahjong. Mieszkańcy spędzają w pracy większą część życia, a podróż metrem w godzinach szczytu jest jedynym w swoim rodzaju doświadczeniem.



Oczywiście boom gospodarczy sprawił, że Chińczyków ogarnął szał konsumpcji - luksusowe zachodnie marki są wszechobecne. Wydaje mi się jednak, że w Chinach życie kręci się przede wszystkim wokół jedzenia - wszędzie widać ludzi sprzedających / kupujących różne półprodukty, przygotowujących potrawy na ulicach, i no oczywiście tych konsumujących je. Ogólnie je się chyba o każdej porze dnia i nocy, choć widać też, że mieszkańcy Szanghaju lubią spotykać się w restauracjach i wspólnie celebrować posiłki przy nieprzebranej liczbie dań ułożonych na obrotowych stołach, tak, aby każdy miał okazję spróbować wszystkiego.



Zapach jedzenia jest w mieście wszechobecny - specyficzny słodkawy zapach smażonego tofu, mięsa i warzyw zanurzonych w sosie sojowym i gotowanych jaj. Kuchnia szanghajska jest tematem na osobną encyklopedię, powiem tylko tyle, że będąc w tym mieście nie można nie spróbować Xiaolongbao - pysznych pieczołowicie zlepionych pierożków, w których zamknięta została esencja smaku - pyszny farsz zanurzony w aromatycznym rosole (uwaga, ich jedzenie to nie lada sztuka, łatwo się poparzyć!). Ogólnie zamawiając potrawy chyba jedyny klucz to kierować się intuicją, na szczęście menu zawsze są opatrzone szczegółowymi obrazkami, te jednak nie zawsze odpowiadają temu co wyląduje na naszym stole;) Pyszne smażone warzywa, tofu, czy też nieprzyzwoicie tłuste i chrupiące wieprzowe frytki - tego nie powinno zabraknąć na waszych talerzach!  

Chińskie smakołyki

Produkcja xiaolongbao - pieczołowicie zawijanych pierożków gotowanych na parze
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...