wtorek, 24 czerwca 2014

G'day Sydney!

Dziś notatki z krótkiego wypadu na antypody. Symptomy jet lagu jeszcze dają mi się we znaki, ale powoli zaczyna mi wracać jasność umysłu. Tak radykalna zmiana stref czasowych naprawdę jest w stanie wyzbyć człowieka z sił witalnych i sprawić, że powieki wydają się być ciężkie niczym ołów.

Widok na operę z Royal Botanic Gardens






























Co ciekawe, mimo, że znalazłam się dosłownie na krańcu znanego mi dotąd świata, Sydney wydało mi się dziwnie znajome. Taki chyba urok krajów Commonwealthu, ulice i spacerujący po nich ludzie wydali mi się od razu bardzo brytyjscy. Nawet pogoda, przywodziła mi na myśl angielskie doświadczenia - przegląd 4 pór roku w ciągu 1 godziny (choć raczej ta zasada nie ma zastosowania do australijskiego lata).

Aborygen zarabiający na życie grą na didgeridoo



Sydney od razu wydało mi się miastem na ludzką miarę - takim miłym środowiskiem życiowym. Jest bardzo przyjazne pieszym i właściwie wszędzie w granicach centrum można przemieszczać się bez korzystania ze środków transportu. Jedyny problem to, światła na przejściach, które jakimś cudem są przez 90% czasu czerwone. Ale gdy już łaskawie zaświecą na zielono, to wydają dźwięk przypominający laserowe cięcie świetlnego miecza z "Gwiezdnych Wojen" - dla tego doświadczenia  warto zaczekać nawet i 10 minut! 

W Sydney zupełnie nie czuć wielkomiejskiego pośpiechu, ludzie są ogólnie bardzo wyluzowani i kontaktowi - wykorzystują każdą okazję na nawiązanie jakiejś pogaduszki.

Nowoczesna architektura ze szkła i stali fajnie wkomponowana jest w morskie zatoki i wszechobecną soczystą zieleń. Morze jest właściwie obecne z każdej strony, gdzie by się nie poszło trafia się prędzej czy później na jakieś nabrzeże z przystaniami dla promów i całą masą kawiarni, barów i restauracji.

Circular Quay


Panorama miasta z ogrodu botanicznego

Jeśli chodzi o gastronomię, to oczywiście panuje istne multi-kulti. Jedyne co mnie intryguje, to oferta sklepów w mieście. Szczerze mówiąc zazwyczaj wchodziłam do nich i wychodziłam z pustymi rękoma. Zasadniczo można w nich kupić tylko: słodycze, chipsy i Ginger Ale. Nie zaobserwowałam nigdzie warzyw, owoców, nabiału, mięsa, ani żadnych innych wydawałoby się podstawowych produktów spożywczych. Aha, no i alkoholu też w nich nie uświadczymy.

Teraz kilka słów o atrakcjach, jakie udało mi się zobaczyć. Oczywiście na początek przechadzka po Circular Quay - Harbour Bridge, opera. Chyba najlepszy widok na te klasyki rozciąga się z terenu Ogrodów Botanicznych tuż obok. Warto się poprzechadzać wśród egzotycznnej roślinności i rozkoszować się widokiem na zatokę z jednej strony i na panoramę miasta z drugiej.





Jesień dociera nawet do Australii

Wybrałam się też na spotkanie z koalą innymi zwierzakami australijskimi do WIldlife Sydney Zoo. Były też kangury, walabie, diabły tasmańskie i gigantyczny krokodyl. Wciąż nie mogę się nadziwić jak cudaczna jest fauna australijska a widząc misia koala rzeczywiście trudno oprzeć się pokusie przytulenia go!


Sortowanie odpadów w Australii - frakcja sucha - kubły na liście eukaliptusów

Koala słodko śpi


Monstrualny gad rodem z prehistorii

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...