piątek, 15 kwietnia 2016

Konne safari w Zimbabwe


Konne safari to moim zdaniem najlepszy sposób na poznawanie dzikiej przyrody. Warkot silnika nie płyszy zwierząt, można zbliżyć się do nich niemal na odległość wyciągnięcia ręki. Wokół cisza i spokój, ukojenie od zgiełku pobliskiej stolicy Zimbabwe - Harare.



Trochę inna perspektywa...


Safari  zaaranżowaliśmy  poprzedniego wieczoru wraz z trójką członków załogi. Rano punktualnie zjawiliśmy się w umówionym miejscu, kierowca już na nas czekał. Zainkasował od każdego z nas po 30$, co wydaje mi się uczciwą ceną za taką dozę atrakcji.


Nasz wesoły kierowca
I wspaniały wehikuł

Zapakowaliśmy się do fantastycznego safari – jeepa. Jazda tym pojazdem po ulicach Harare była już dla nas sama w sobie atrakcją. Szczerze mówiąc byłam pozytywnie zaskoczona widokiem mijanych przedmieść stolicy Zimbabwe. Przypominając sobie większość afrykańskich metropolii, wjazd do miast stanowiło zazwyczaj morze niekończących się slumsów z blachy falistej, Tutaj jednak domki wyglądały stosunkowo porządnie. Były skromne, od frontu zdobiły je zadbane ogródki, a nie piętrzące się stosy śmieci.

Jazda nie była długa,  zajęła nam ok. 25 minut, po czym dotarliśmy do lasów Mukuvisi. Na początek przeszliśmy się po centrum edukacyjnym. Tam też mieliśmy okazję zerknąć na wygrzewające się w słońcu krokodyle leżące na brzegu sadzawki. Dalej znajdował się taras widokowy, na którym spotkaliśmy przedszkolną wycieczkę. Pomyślałam o moich przedszkolnych spacerach do Ogrodu Saskiego w Lublinie, wypadają dosyć blado!



Ku przestrodze!
Zawieramy nowe znajomości

Następnie dotarliśmy do stajni, gdzie czekał już na nas nas przewodnik o imieniu Simba – co znaczy lew.  Dla każdego z nas wybrał konia, kierując się tajemniczymi, nikomu nieznanymi kryteriami. Wdrapaliśmy się na grzbiety, po czym ruszyliśmy przed siebie. Przedzieraliśmy się przez wysokie trawy, płaską sawannę i cieniste zagajniki. Sawanna była o zaskakująco zielona – znajdowaliśmy się akurat w szczycie pory deszczowej.


Na początek zabrano nas do stajni

Byłam zachwycona, gdy zobaczyliśmy pierwsze stada zebr, do których udało nam się zbliżyć niemal na wyciągnięcie dłoni. Minęliśmy też rodzinę trzech żyraf zajadających liście akacji i gazele impala. W buszu napotkaliśmy wielkie antylopy gnu. Niestety nie mogliśmy liczyć na dzikie koty, które mogłyby uznać nasze konie razem z ich jeźdźcami za łakomy kąsek.


Stadko antylop
Rodzina żyraf


Po pewnym czasie niebo zaczęło się chmurzyć. W momencie, gdy pozostawiliśmy konie w stajni i wsiedliśmy do naszego jeepa, aby wrócić do hotelu, z nieba runęła ściana deszczu. Gdy wróciłam do hotelowego pokoju czułam się zmęczona, ale i pełna wrażeń. Bliskie spotkania trzeciego stopnia z afrykańską przyrodą zawsze przyprawiają mnie o szybsze bicie serca i sprawiają, że czuję się jakbym wskoczyła do telewizora i wylądowała na kanale National Geographic. 

Koktajl różnych kopytnych

I had a farm in Africa...


Afryka budzi we mnie całą gamę sprzecznych uczuć. Przede wszystkim jest to zachwyt nad pięknymi krajobrazami, jej dziką i majestatyczną naturą. Zaburza go smutek i żal na widok bezmiaru kłującej w oczy biedy i jej beznadziejności. Po chwili jednak twarz się rozpogadza na widok szczerego, pełnego sympatii uśmiechu drugiej osoby. Wystarczy krótka pogawędka i konfrontacja z tym ciętym afrykańskim poczuciem humoru, abym zaczęła się śmiać do łez. Jednocześnie przebywając na Czarnym Lądzie zawsze czuję lekką niepewność i wyobcowanie. Biała skóra staje się piętnem, działa ona jak magnes na wzrok każdej mijanej osoby. I chociaż zawsze spotykałam się z życzliwością ze strony mieszkańców, to jednak duch kolonializmu wciąż poprzez kolejne pokolenia krąży niczym wirus w ludzkim DNA i bezustannie każe nam odgrywać wobec siebie określone role.

Tak więc tak, jak nie zdaję sobie sprawy z posiadania stopy dopóki nie nabawię się odcisku, tak nie jestem świadoma bycia białą, dopóki nie znajdę się w Afryce. Jedynym miejscem, w którym można przejść niezauważenie nie przyciągając na siebie uwagi okazują się mury pięciogwiazdkowego hotelu dla obcokrajowców.

Jedynym sposobem na zmianę tego układu jest znalezienie afrykańskiego towarzystwa, wtedy jesteśmy już o krok od stania się shamwari (shona), rafiki (swahili)lub mngani (zulu), czyli – przyjacielem.

Tym razem moim celem podróży była stolica Zimbabwe – Harare. Gdy wylądowaliśmy było już po zmierzchu. Jako, że jeden z pilotów był Zimbabweńczykiem, zaproponował, żebyśmy wszyscy wyszli na wspólną kolację. Pojechaliśmy za miasto na świetne steki i żeberka. Lokal z przylegającym parkingiem pośród pustkowia, w środku sami biali, wokół czarna, nieprzebrana noc. Siedziałam przy stole obok Jacka, ojca naszego pilota – byłego farmera przebywającego obecnie na przymusowej emeryturze. W oczekiwaniu na żeberka snuł mi opowieść o dramacie białych farmerów w Rodezji, przechrzczonej nie tak dawno na Zimbabwe. Jego historia przywodzi mi na myśl powieść Karen Blixen zaczynającą się słowami "I had a farm in Africa..."


Zachód słońca na przedmieściach Harare


Jego rodzina pochodziła z Anglii, on urodził się już na afrykańskiej ziemi. Dorobił się wielkiej farmy zatrudniającej 500 czarnoskórych pracowników, na której uprawiano tytoń, kawę i kukurydzę. Zapytałam o warunki ich pracy, na co odparł, że na jego farmie niczego nikomu nie brakowało. Każda rodzina miała porządne zakwaterowanie, na terenie farmy znajdował się nawet szpital i szkoła dla dzieci pracowników.

Na farmie dorastał jego syn, który nie rwał się do przejęcia rodzinnej schedy i całe dzieciństwo przyglądał się przelatującym nad polami samolotom marząc o zostaniu pilotem, gdy dorośnie.
Lata mijały, farma świetnie prosperowała. Rolnictwo było wówczas filarem gospodarki Zimbabwe, produkty eksportowano na wielką skalę. Jednocześnie prowadzona przez prezydenta Roberta Mugabe polityka afrykanizowania państwa, sprawiła, że niezadowolenie i frustracja wśród czarnoskórej ludności stopniowo narastały. Farma nie była już bezpiecznym miejscem, zdarzały się napady, niszczenie zbiorów, wielu właścicieli ziemskich straciło życie. Świat jaki biali farmerzy dotychczas znali skończył się definitywnie w 2001 roku, kiedy to wprowadzono formalny zakaz uprawy ziemi przez białych. Nadano im rozkaz opuszczenia farm, które przekazano następnie w ręce czarnoskórej ludności i które w większości leżą dziś odłogiem.

Na twarzy Jacka odmalowała się całkowita bezradność. Stwierdził, że nie ma już swojego miejsca na Ziemi. Na początek wyjechał do Wielkiej Brytanii, skąd pochodziła jego rodzina. Jak stwierdził, miejsce to było mu jednak zupełnie obce, jego domem była Afryka, tu się urodził i wychował. Po kilku miesiącach wrócił do Zimbabwe, gdzie jednak znów spotkały go szykany i wykluczenie społeczne. Obawiając się o bezpieczeństwo, wyjechał do bardziej tolerancyjnej Zambii. Wielu farmerów właśnie tam znalazło azyl po gwałtownych przemianach mających miejsce w Zimbabwe.

Zmiany polityczne Roberta Mugabe doprowadziły do zapaści gospodarczej kraju. Produkcja spadła o 80%. W kraju, który był niegdyś spichlerzem Afryki zapanowała epidemia głodu a produkty rolnicze zaczęto paradoksalnie importować z ościennych państw. Kolejnym problemem stała się hiperinflacja. Na zakupy szło się z torbą wypchaną po brzegi banknotami, co skończyło się wycofaniem dolara zimbabweńskiego i zastąpieniem go dolarem amerykańskim i chińskim juanem.

Zjedliśmy doskonałe steki, dopijaliśmy ostatnie piwo. Jack na koniec wyznał mi, że pomimo tego, co go spotkało, kocha swój kraj. Jak stwierdził, jego serce bije poza tą chaotyczną metropolią jaką jest Harare. Poradził mi wybranie się następnego dnia poza miasto, aby docenić uroki jedynej w swoim rodzaju natury, czego oczywiście nie omieszkałam uczynić. Dodał, że muszę też koniecznie kiedyś zobaczyć wodospady Wiktorii, które są cudem na ziemi i po prostu odbierają mowę.


Park Mukuvisi

W kraju panuje nastrój pesymizmu, który przebija się nawet przez z natury pogodne usposobienie ludzi. Gwałtowna zapaść ekonomiczna zmieniła oblicze narodu, i odbiła się na wszystkich aspektach życia mieszkańców. Każda osoba, z którą zdarzyło mi się nawiązać rozmowę narzekała na obecną sytuację i brak perspektyw na lepsze jutro. Przed lawiną reform przynajmniej Zimbabweńczyczy mogli obwiniać białych farmerów za swoje nieszczęścia. Teraz, gdy ich już nie ma, pojawia się pytanie – co dalej?

środa, 13 kwietnia 2016

Bali. W poszukiwaniu utraconego raju


Ubud zlokalizowane w sercu Bali, pośród wzgórz pokrytych tropikalną dżunglą uważane jest za kulturową stolicę wyspy. Jest też świetnym punktem wypadowym do okolicznych atrakcji, w związku z czym rozwinął się tu ruch turystyczny na dużą skalę. Oferta skierowana jest na każdą kieszeń, i zarówno backpackersi szukający budżetowych rozwiązań, jak i ci o bardziej wygórowanych potrzebach znajdą tu coś dla siebie. Wjazd do miasteczka zwiastują billboardy reklamujące pensjonaty, salony spa i wypożyczalnie skuterów, oraz niezliczone stragany z lokalnym rękodziełem. Przy całej turystycznej otoczce, Ubud wydaje się przyjaznym miasteczkiem, w którym życie toczy się niespiesznym tempem, jednym słowem chętnie spędziłabym tam kila dni. Nas czas jednak gonił, więc zwiedziliśmy jedną ze świątyń i pałac królewski, kupiliśmy kilka pamiątek na targu rękodzieła, szybka kawka i ruszamy dalej!

Rzeźba przedstawiająca czczonego na Bali Baronga
Pałac królewski w Ubud

Następnie, zgodnie z planem zamierzaliśmy zobaczyć słynne tarasy ryżowe w Tegalalang. Jakie było nasze rozczarowanie, gdy kierowca oznajmił nam, że akurat trwa pora sucha, i na tarasach ryżowych nie ma... ryżu! Uparcie odwodził nas od pomysłu jechania tych dodatkowych kilkunastu kilometrów na nic, my jednak postanowiliśmy przekonać się na własne oczy. Rozumiem, że mieszkańcy Bali mogą stawiać przyrodzie wygórowane oczekiwania, ale jak dla mnie, to co ujrzeliśmy było więcej, niż tylko satysfakcjonujące. Rozpościerająca się przed naszymi oczami dolina wydawała się być nieco tandetną fototapetą, oniemiałam z zachwytu. Naprawdę trudno mi wyobrazić sobie, jak wygląda to miejsce gdy tarasy porasta ryż i mienią się one wszystkimi odcieniami soczystej zieleni. 

Bajeczne tarasy ryżowe w Tegalalang
Tak suszy się ryż

Na jednym zboczu doliny znajduje się kilka kafejek i restauracji na drewnianych podestach, gdzie można zjeść posiłek podziwiając jeden z najpiękniejszych możliwych widoków, od którego nie sposób oderwać wzrok. Co przychodzi na myśl to to, że spoglądamy właśnie na przykład idealnej harmonii tropikalnej natury i pracy ludzkich rąk. Marzył mi się niespieszny spacer w cieniu palm, pośród wiodących wśród zboczy ścieżek, ale niestety dzień zbliżał się ku końcowi.

Ukryty pośród zieleni wodospad zaprasza do kąpieli
Czy ktoś reflektuje na naturalny hydromasaż?


W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się przy tarasie, z którego rozpościerał się widok na wodospad pośród morza zieleni. Miał być to kilkuminutowy przystanek, ale postanowiliśmy zapuścić się głębiej w las i dojść pod same kaskady. Upał tego dnia był niemiłosierny i gdy poczułam na sobie orzeźwiającą mgiełkę, nie mogłam się oprzeć wskoczeniu do wody. Co za wspaniałe uczucie kąpać się pod wodospadem, nie ma to jak naturalne SPA!

Po tak intensywnym dniu, czuję, że zasłużyłam na lokalne smakołyki: nasi goreng i satay
Moja ulubiona indonezyjska sałatka gado-gado z sosem z orzeszków ziemnych

Podsumowując, co tu dużo mówić - Bali jest cudowne. To jedno z niewielu miejsc, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie. Nie ważne, czy jesteś typem plażowicza, imprezowicza czy odkrywcy, miłośnikiem przyrody i adrenaliny, wędrowcem, smakoszem czy badaczem egzotycznych kultur i zwyczajów, tu nie będziesz się nudzić. Możliwości są niemal nieograniczone! Chyba pobożność mieszkańców popłaciła i bogowie nie poskąpili ich wyspie urody, a mieszkańcom uśmiechu i pogody ducha.

Czas na relaks, ostatnie chwile na Bali 

Bali. Religijne misteria, kopi luwak i małpie figle


Poprzedni post o Bali był dopiero przedsmakiem wizyty na tej rajskiej wyspie. Dziś zabieram Was w jej głąb, gdzie przyjrzymy się tradycyjnym ceremoniom religijnym, odwiedzimy małpi gaj, Ubud – kulturową stolicę Bali, a na koniec nacieszymy oczy widokiem malowniczych tarasów ryżowych. No to zaczynamy!



Jako, że plan wycieczki był intensywny, wstałam tego dnia o poranku. Już poprzedniego wieczoru namówiłam na wycieczkę kilka osób z naszej załogi, po czym zadzwoniłam do kierowcy Putu, z którego usług skorzystałam podczas pierwszej wizyty na Bali.

Pierwszym przystankiem na naszej trasie była mała fabryka batiku, gdzie mogliśmy podejrzeć jak powstają tradycyjne, ręcznie malowane balijskie tkaniny. Oczywiście głównym punktem tej atrakcji był sklep, ale jako, że nie zamierzaliśmy nic kupić pojechaliśmy dalej.

Uroczyście przystrojone wejście do świątyni Batuan
Pierwsza procesja z okazji rocznicy świątyni

Kolejnym odwiedzonym przez nas miejscem była świątynia Batuan. Mieliśmy sporo szczęścia, bo akurat załapaliśmy się na barwne obchody jej rocznicy. Na początek dziedziniec wypełnił niekończący się pochód kobiet niosących na głowach przeróżne wota. Wszyscy obecni ubrani byli w odświętne, tradycyjne stroje. Zajrzeliśmy na zaplecze świątyni, gdzie czyniono ostatnie gorączkowe przygotowania. Przystrajano wota, odprawiano modły, kadzono cały teren kadzidłami.

Kobiety niosą wota z ryżu i fantazyjnie ułożonych owoców
Modły do wyobrażanego jako pół-lwa bóstwa Baronga
Nieco makabryczne wota stworzone w całości z różnych części ciała prosiąt!
Ostatnie przygotowania przed procesją

Następnie powróciliśmy na główny dziedziniec, gdzie znów miała miejsce kolejna procesja – tym razem w pełnej oprawie tradycyjnej muzyki. Chwilę potem rozpoczął się teatr tańca - bardzo ekspresyjne przedstawienie narracyjne, którego fabuła skupiała się wokół walki dobra ze złem. Aktorzy przekrzykiwali się, przybierali dziwne figury i nakładali kolejne groźne maski, które na Bali otoczone są szczególną czcią. To barwne i niezwykle autentyczne wydarzenie było doświadczeniem absolutnie magicznym. Hipnotyczny teatr przeniósł nas na chwilę w świat bogów i demonów oraz odwiecznej walki dobra ze złem.

Wszyscy zgromadzili się na dziedzińcu, aby uczestniczyć w przedstawieniu teatralnym
Asystujący w misterium mistrz masek
Na scenie pojawia się czczony na Bali Barong - uosobienie dobra w walce dobra ze złem

Spektakl trwał dalej, my jednak ruszyliśmy w dalszą drogę. Zatrzymaliśmy się na plantacji różnych tropikalnych roślin, gdzie mieliśmy okazję do zaznajomienia się z lokalną florą. Pospacerowaliśmy wśród zieleni ucząc się rozpoznawać różne rośliny: kawowce, kakaowce, wanilię, drzewa durianowe i wiele, wiele innych. Mieliśmy też okazję przyjrzeć się z bliska produkcji kopi luwak – kawy słynnącej na cały świat głównie ze względu na astronomiczną cenę. Pozyskiwana jest ona z odchodów lokalnego zwierzaka – cywety, który żywi się dziko rosnącymi owocami kawowca. Ziarenka kawy wstępnie fermentują w jego przewodzie pokarmowym, co ma nadawać im charakterystyczny, tak bardzo ceniony smak. Niestety lokalsi upatrzyli w tym szansę na biznes i trzymają cywety w klatkach traktując je jak maszyny produkcyjne. W odwiedzonej przez nas plantacji też  trzymano za kratkami kilka zwierzaczków, których smutny widok szczerze powiedziawszy sprawił, że straciłam chęć na degustację kawy.

Na plantacji znaleźliśmy zbawienny cień
Smutne cywety w klatce - to te zwierzaczki stoją za produkcją najdroższej kawy świata
Suszenie kopi luwak
Na plantacji mogliśmy też zapoznać się z różnymi rosnącymi w tropikach przyprawami

Następnym przystankiem na trasie było sanktuarium Mandala Wisata Wanara Wana, zwane też po prostu Małpim Lasem. Miejsce to jest nie tylko atrakcją turystyczną, ale i ośrodkiem kultu. Na terenie dżungli znajdują się trzy świątynie. Prowadzą do nich przerzucone nad wąwozami kamienne mosty zdobione kamiennymi figurami i drewniane kładki. Zapuszczając się w tą gęstą dżunglę, czułam się przez chwilę jakbym znalazła się na planie filmu o przygodach Indiany Jones’a.

Mosty i kładki w Małpim Lesie
Nie ma wątpliwości, kto tu rządzi

Już po kilku minutach można się zorientować, że jest się w tym miejscu jedynie chwilowym gościem, a może wręcz intruzem. Niepodzielną władzę nad tą okolicą sprawują makaki nic sobie nie robiące z ingerujących w ich świat dwunogów. Na szczęście tutejsze małpy nie są tak agresywne jak te w odwiedzonej przeze mnie ostatnio świątyni Uluwatu. Tak czy inaczej warto zapoznać się z długą listą wskazówek co robić, a raczej – czego nie robić. Niestety pogryzienia turystów nie należą do rzadkości a w Internecie znaleźć można całe mnóstwo relacji rodem z horrorów. Pogryzienia niosą ze sobą ryzyko złapania różnych chorób – niezbyt ciekawe urozmaicenie podróży. Tablice informacyjne ostrzegają przed wnoszeniem jakiegokolwiek jedzenia i stosowanie się do tej zasady powinno zminimalizować ryzyko nieprzyjemnych doświadczeń. Należy też unikać kontaktu wzrokowego i obnażania zębów – małpy traktują to jako przejaw agresji z naszej strony;) Zawsze należy też pilnować dobytku, sama byłam świadkiem jak mały cwany makak skoczył komuś na plecy i wyciągnął mu pokrowiec na aparat z zamkniętego na suwak plecaka, po czym za nic nie chciał oddać łupu.

Te niewinnie wyglądające makaki są w stanie zrobić wszystko dla zdobycia banana!

Jakoś udało nam się przebrnąć przez dżunglę bez większych przygód. Bardziej uciążliwe niż małpy okazały się lgnące do nas chmary moskitów. Chyba jeszcze nie wspominałam, że było tego dnia ekstremalnie gorąco i wilgotno, a w dżungli dodatkowo powietrze było całkowicie nieruchome, przez co pot dosłownie zalewał nam oczy. Przy życiu trzymała nas myśl o tarasach ryżowych, które były już niedaleko, całkiem niedaleko…

piątek, 8 kwietnia 2016

Bali. Wizyta na wyspie bogów


Bali brzmi jak obietnica odnalezienia wewnętrznej harmonii, odnowy ciała i ducha oraz odnalezienia tej delikatnej, gdzieś zatraconej po drodze łączności z otaczającym nas uniwersum. Zdaje się, że nadzieję na spełnienie tej obietnicy ma większość wybierających się na Bali turystów. Ja się nie łudziłam, że uda mi się dokonać większych przewartościowań w 24 godziny, które były mi dane na Wyspie Bogów. Co nie znaczy, że nie podskoczyłam z radości na wieść o tej podróży. No dobrze, przyznam, że radość pomieszana była ze szczyptą zwątpienia i niepokoju. Już raz byłam w drodze na Bali i niestety godzinę przed lądowaniem kapryśny wulkan postanowił nieco nabroić i wyrzucił z siebie chmurę pyłu, w związku z czym mój samolot został skierowany do odległej o 2 godziny lotu stolicy Indonezji - Dżakarty, gdzie utknęłam na kilka kolejnych dni. Tym razem musiało się udać, choć niepokorny wulkan znów groźnie pomrukiwał.


Pyszne owoce na rozpoczęcie dnia - to skrzyżowanie węża z gruszą to salak, zwany też po prostu snake fruit


Jak się okazało po przyjeździe, moje zakwaterowanie zlokalizowane było na południu wyspy, w Nusa Dua – enklawie eleganckich, 5-gwiazdkowych resortów. Samo miejsce zachęcało do wylegiwania się na słońcu i korzystania do woli z uroków ośrodka, ale mój duch eksploratora nie odpuścił nawet wobec takich pokus. Jako, że dzień rozpoczęłam dosyć leniwie, dopiero około południa zaaranżowałam kierowcę o imieniu Putu, aby pojechać do kilku okolicznych świątyń. Z garstką znajomych daliśmy mu wolną rękę, i miejsca, w które dotarliśmy nas nie zawiodły.

Przydrożny ołtarzyk, a w tle Pandawa Beach
Porzucony Boeing

O ile za sprawą odpływu, plaża w resorcie nie zachwycała, Putu zabrał nas na nieodległą Pandawa Beach. Wjazdu strzeże pięć posągów lokalnych bóstw wywodzących się z tradycyjnego teatru cieni, wyrzeźbionych w górujących nad morzem klifach.  Błękitna woda, biały piasek i przede wszystkim panujący wokół upał zachęcały do kąpieli. Na plaży panuje niezobowiązująca atmosfera, oprócz nas była dosłownie garstka ludzi. Plażowa infrastruktura jest niezbyt rozbudowana, ale cóż więcej potrzeba w takim miejscu oprócz skrawka cienia i orzeźwiającego kokosa!

Następnym przystankiem był park kulturowy GWK. Nie do końca wiedzieliśmy czego się spodziewać i szczerze mówiąc to akurat miejsce nieco mnie zawiodło. Jak na indonezyjskie warunki bilety sporo nas kosztowały, a miejsce okazało się niestety turystyczną szopką. W skrócie jest to wielka otwarta przestrzeń, na której rozsiane są gigantyczne figury lokalnych bóstw sięgające 23 metrów. Większość z nich jest obecnie w trakcie budowy i muszę przyznać, że widok dźwigów z zawieszonymi częściami ciała bóstw oraz przybierająca przeróżne formy masowa komercha odziera to miejsce z wszelkiej magii i ma się nijak do uduchowionej atmosfery wyspy. Jedynym zasługującym na uwagę akcentem był pokaz tradycyjnego tańca, nieodłącznego składnika tożsamości kulturowej mieszkańców Bali.

Posąg Vishnu w WGK
Niezwykle ekspresyjny balijski taniec

Ostatnim przystankiem była zawieszona na nadmorskim urwisku świątynia Uluwatu. Co ciekawe okalający ją las zamieszkują wyjątkowo cwane małpy o kleptomańskich skłonnościach. Znane są z kradzieży drobnych przedmiotów aby następnie drogą szantażu wyłudzić banany lub inne smakołyki. Jak nie spełni się ich zachcianek, są skłonne zniszczyć okulary lub telefon – lepiej nie zadzierać z tymi rozbójnikami!

Zawieszona na klifach świątynia Uluwatu
Małpi szefuńcio w świątyni Uluwatu

Po tej krótkiej wycieczce wróciłam do mojego resortu aby oddać się na chwilę urokom wczasowego życia. Zamówiłam ulubiony smażony ryż – nasi goreng, po czym pomedytowałam nad brzegiem morza przy dźwiękach cicho sączącej się z głośników muzyki.




Nie będę wyjątkiem i powtórzę, że na Bali można poczuć się jakby się było jedną nogą w raju. Zaskoczyło mnie również jak bardzo różni się kulturowo od stolicy Indonezji, którą miałam okazję wcześniej odwiedzić. Tu ludzie naprawdę wydają się szczęśliwsi. Mimo, że nie posiadają wiele, bieda nie kłuje w oczy. Można wręcz odnieść wrażenie jakby źródło ich zadowolenia rzeczywiście tkwiło w pozamaterialnych wartościach. Przyjaźnie odnoszą się zarówno do siebie, jak i do przyjezdnych i co ważne, można odnieść wrażenie jakby rzeczywiście ta postawa wypływała z ich stanu ducha, a nie jedynie chęci zysku. Zachwyciła mnie też tutejsza estetyka, a zwłaszcza tak charakterystyczna architektura świątyń. Koronkowo rzeźbione w kamieniu detale sprawiają, że budynki zatracają gdzieś cały swój ciężar i materialność i zdają się wręcz lewitować, jak przystało na mieszkanie bóstw, gdzieś pomiędzy niebem a ziemią.





Barw temu obrazkowi dodaje fascynujący folklor, który jest wciąż niezwykle żywy. Wielu mieszkańców wciąż nosi tradycyjne batikowe sarongi i charakterystyczne nakrycia głowy zwane udeng. Wszechobecne są składane bogom wota ze świeżymi uroczymi kwiatami i tlącymi się kadzidełkami, w związku z czym na każdym kroku trzeba spoglądać pod nogi, żeby przypadkiem na któreś nastąpić. Ta krótka wizyta była jedynie wstępem, zlepkiem pierwszych wrażeń. Zapragnęłam zobaczyć wnętrze wyspy - słynny Ubud i malownicze tarasy ryżowe. Szczęście mi dopisało i już za kilka dni udało mi się znów wrócić na Bali. Ale o tym w następnym odcinku:)


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...