Seul jest wielką najeżoną wieżowcami metropolią, gdzie sceneria hi-tech łączy się z wielkim poszanowaniem tradycji i historii. Miasto jest wielkie, poruszać się po nim można jednak całkiem sprawnie dzięki sieci metro, której schemat przypomina do złudzenia miskę nudli. Seul sprawił na mnie wrażenie miasta dryfującego na wodzie, wieżowce rzucają długie cienie na jej powierzchnię, wszędzie wiją się długie, smukłe mosty, co najlepiej widać w drodze z dosyć odległego lotniska do centrum. Podobno w Seulu pada dużo i często, co tłumaczyłoby skąd te wielkie, rozłożyste dachy nad historycznymi budynkami. Ja miałam tym razem szczęście trafić do Seulu pewnego letniego, słonecznego dnia.
Typowa uliczka z koreańskim barbecue |
Za dnia wybrałam się do cesarskiego pałacu Gyeongbok z XIV
wieku. Pojechałam tam z zamiarem szybkiego rzucenia okiem na historyczną architekturę, co przerodziło się w całkiem długą wycieczkę. Za pierwszą bramą pojawia się
budynek pałacu z ogromnym dziedzińcem, za którym kryją się kolejne dziedzińce.
Za nimi labirynt pawilonów, ogrody i kolejne dziedzińce za którymi trafiamy na
kolejne pawilony;) Cały kompleks jest bardzo rozbudowany i stopniowo odkrywa przed odwiedzającymi kolejne zaułki i zakamarki. W pewnym momencie, na terenach pałacowych otoczonych
pobliskimi górami, siedząc przy sadzawce kwitnących lotosów naprawdę ciężko mi
było uwierzyć, że wciąż jestem w centrum 10milionowego miasta.
Na terenie pałacu znajduje się też świetny skansen, w którym można zajrzeć do tradycyjnego koreańskiego domostwa. Na podwórzu ceramika do kiszenia kimchi (o którym mowa będzie w kolejnym akapicie), w pobliżu jest też młyn, ogródek, jakieś nagrobki i pomnik tramwajarza. Ogólnie to niezłe mydło i powidło, każdy znajdzie tam coś dla siebie!
Lunch przekąsiłam przy okazji zakupów na Namdaemun Market. Poprzechadzałam się między kolorowymi straganami, po czym zjadłam miskę ryżu z kimchi. Kimchi to temat na osobną książkę, jest wszechobecne w kuchni koreańskiej, a sami Koreańczycy zdają się pałać do niego szczerą i żarliwą miłością. No dobrze, już wyjaśniam co to takiego.. krótko mówiąc to kiszona kapusta pekińska, przyprawiona m. in. chilli, imbirem, małymi marynowanymi rybkami, cukrem. To tylko taki skrótowy opis, który nawet w najmniejszym stopniu nie oddaje intensywnego smaku tego cuda. Dodam, że poza podstawowym składnikiem i analogicznym procesem produkcji koreańskie kimchi ma z naszą kiszoną kapustą niewiele wspólnego;) No więc w Seulu kimchi dodaje się wszędzie i do wszystkiego, może pełnić funkcję przekąski, przystawki, sałatki albo przyprawy, a na dźwięk słowa "kimchi" na koreańskich twarzach pojawia się szeroki uśmiech i błysk w oku. W Korei potrawy jada się metalowymi pałeczkami, co jest chyba ewenementem w Azji – taka lokalna ciekawostka.
Podsumowując, spędziłam w Seulu bardzo przyjemny czas.
Miasto mimo swoich rozmiarów jest bardzo przyjazne, pełne zieleni i
niesamowicie czyste. Można nawet zapomnieć o wiszącej nad nim groźbie ofensywy ze strony przyczajonego
wrogiego reżimu, a granica jest odległa o niespełna 60 km! Czasem przypominają
o niej tylko maski gazowe na stacjach metra, czy też oznakowanie wskazujące
drogę do najbliższego schronu. Mam już całą listę miejsc, do których nie udało
mi się dotrzeć, i które zostawiam sobie na kolejną wizytę w Korei, to był
weekend w stylu Gangnam!
Na zakończenie aż się prosi o ten miły akcent:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz