piątek, 10 lutego 2017

Algier. Rock the Casbah


Już podczas podróży do Maroka i Tunezji poznałam urok krajów Magrebu, stanowiących jedyną w swoim rodzaju fuzję kultury arabskiej i francuskiej w śródziemnomorskim wydaniu. Tym razem udało mi się na chwilę odwiedzić dużo bardziej nieprzystępną i odizolowaną Algierię. O ile Maroko i Tunezja, to kraje wybitnie turystyczne, o tyle sektor turystyczny w Algierii niemal nie istnieje. A kraj już na pierwszy rzut oka ma niesamowity potencjał – piękne, piaszczyste plaże, łagodny, śródziemnomorski klimat, gościnni mieszkańcy i pyszne, orientalne smaki. A wszystko rzut beretem od Europy, zaledwie 3 godziny lotu z Frankfurtu czy Paryża. Od razu więc zadałam sobie pytanie – o co tak właściwie chodzi? Na szczęście Google jak zwykle mnie nie zawiódł i udzielił szybkiej odpowiedzi. No cóż, na pewno zagrożenie terroryzmem w dzisiejszych niespokojnych czasach nie zachęca potencjalnych przyjezdnych i nie robi krajowi najlepszej reklamy. Odstrasza też niemal całkowity brak turystycznej infrastruktury. Największym problemem dla chętnych odwiedzić ten kraj jest jednak konieczność uzyskania wizy, co wybierając się w podróż indywidualnie i nie dysponując zaproszeniem od poświadczającego za nas Algierczyka niemal graniczy z cudem. Algieria w poprzednich latach niemal całkowicie oparła gospodarkę na surowcach – zwłaszcza ropie i gazie, zupełnie ignorując potencjalne przychody płynące z turystyki. Ponoć w najbliższych latach jednak będzie dążyła do dywersyfikacji w tym zakresie, w związku z czym może bardziej otworzy się na przyjezdnych.


Dzieciaki bawiące się w chowanego

Gdy tylko przylecieliśmy, skontaktowaliśmy się z Nabilą, byłą stewardessą, która postanowiła powrócić w swoje strony i zająć się organizacją wycieczek. Jako, że tego dnia miała akurat lot, wysłała w zastępstwie kolegę – Rafika.  Przyjechał on po nas do hotelu i zabrał na przejażdżkę po mieście. Od razu można zauważyć, że sceneria zdominowana jest przez biel i błękit. Zarówno wielkie blokowiska na przedmieściach, jak i piękne kolonialne kamienice pomalowane są w tych właśnie barwach.


Pnąc się w górę wąskimi, stromymi uliczkami dojechaliśmy do neobizantyjskiego kościoła Notre Dame d’Afrique bardzo przypominającego bazylikę Sacre Coeur na paryskim Montmartre. Z placu, na którym się znajduje rozpościera się panoramiczny widok na całe miasto.


Notre Dame d'Afrique



Następnie zjechaliśmy nieco niżej i już pieszo zagłębiliśmy się w labirynt uliczek starego miasta, zwanego tu kasbą. Jego historia sięga XVII wieku i w pełni zasłużenie doczekało się miejsca na liście UNESCO. Niestety większość kamienic jest w stanie ruiny i trzymają one pion ostatkami sił dzięki wymyślnym drewnianym konstrukcjom stanowiącym wsparcie dla spękanych murów. Jak mówił Rafik, miasto planuje rewitalizację tej dzielnicy, ale miałoby się to wiązać z przesiedleniem mieszkańców żyjących tu od pokoleń, na co, co zrozumiałe nie chcą oni się zgodzić.


Wszechobecne pomarańcze
W wielu budynkach można znaleźć tarasy, z których rozpościerają się obłędne widoki na białe mury casby

Tego dnia jednak kasba sprawiała wrażenie całkowicie opustoszałej. Wszystkie okiennice były zamknięte, a jedyne życie wnosiły tu przemykające tu i ówdzie koty. Jak się okazało, w związku z weekendem większość mieszkańców wyjechała w pobliskie góry aby zobaczyć śnieg. Gdy opuściliśmy mury kasby i dotarliśmy do nowszej części miasta przypominającej do złudzenia francuskie bulwary, trochę się ożywiło. Akurat miał miejsce targ weekendowy, wszędzie sprzedawano zarówno arabskie pieczywo, jak i klasyczne bagietki, niesamowicie aromatyczne pomarańcze i absurdalnie słodkie, smażone na głębokim tłuszczu słodycze. Na placach rozstawione były telebimy, na których wyświetlano mecze rozgrywanego akurat Africa Cup i w mieście panowała gorąca, turniejowa atmosfera.

Qualb El Louz - pyszny deser na bazie mielonych orzechów włoskich, którego mały kawałek może doprowadzić do zapaści cukrzycowej



Po szybkich zakupach przysiedliśmy na chwilę na herbatę w miejscowej kawiarni. Podobnie jak w Maroku, czy Tunezji, przesiadywanie w kawiarniach to wybitnie męskie zajęcie i trudno zobaczyć gdziekolwiek kobietę siedzącą przy stoliku. 

Na koniec dnia wjechaliśmy na wzgórze, na którym znajduje się ogromny, majestatyczny pomnik Chwały i Męczeństwa górujący nad miastem. Upamiętnia on wojnę Algierii o niepodległość toczącą się w latach 1954-62. Co ciekawe, jest tu też polski akcent – pomnik został zaprojektowany przez polskiego rzeźbiarza Mariana Koniecznego. W momencie, gdy dotarliśmy na wzgórze, zaczął padać deszcz. Wróciliśmy do hotelu całkowicie przemoczeni, więc najbardziej sensowną rzeczą wydał mi się ciepły prysznic i zamówienie pikantnej, rozgrzewającej zupy pełnej orientalnych przypraw – shorby.

Pomnik Chwały i Męczeństwa


Jako, że hotel znajdował się daleko od miasta, na następny dzień zaplanowałam sobie poranny spacer wzdłuż plaży do pobliskiej wioski. Gdzie się obudziłam, okazało się jednak, że deszcz nie przestał padać nawet na chwilę a na morzu panował potężny sztorm. Usiadłam więc sobie w fotelu, włączyłam "Rock the Casbah" The Clash i przyglądałam się przez okno nieprzyjaznym, wzburzonym siłom natury. Ciepły, przytulny pokój wypełnił zapach jednej z kupionych poprzedniego dnia pomarańczy i żaden wicher, ulewa czy kłębiące się na morzu bałwany nie były w stanie zmącić mojego dobrego nastroju. 
           



2 komentarze:

  1. Świetna relacja i zdjęcia. :) Z przyjemnością przeczytałam. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. A czy tam w miastach są reklamy, telebimy, bo na zdjęciach nie zauważyłam? :)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...